Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Zespół, radość i spontaniczność

Treść

Rozmowa z Aleksandrą Jagieło, siatkarką reprezentacji Polski
Z dwoma złotymi i brązowym medalem mistrzostw Europy jest Pani jedną z najbardziej utytułowanych polskich siatkarek. To chyba wyjątkowe uczucie?
- Bardzo miłe, tym bardziej że dwa z tych krążków były raczej niespodziewane. Zarówno przed mistrzostwami w Turcji, jak i teraz mało kto na nas stawiał, ba, w tym roku spora część komentatorów przekonywała, że na podium na pewno nie staniemy. Takie sukcesy, wywalczone na przekór niedowiarkom, smakują jeszcze lepiej.
Można te medale porównać?
- Wszystkie są cenne. Oczywiście najbardziej cieszy ten ostatni, z którym związane są najświeższe wspomnienia, ale nie chcę porównywać. Każdy z nich sporo kosztował, miał swoją historię. W Turcji, Chorwacji, miałyśmy zespół gwiazd, z wielkimi nazwiskami, teraz wielu dziewczyn, które miały stanowić o sile oraz potencjale, zabrakło. Pojawiły się nowe; pierwszy raz spotkałyśmy się w maju, pracowałyśmy razem tylko kilka miesięcy. Ale dowiodłyśmy, że można na nas polegać. Liczby nie kłamią - w czterech ostatnich finałach mistrzostw Europy Polska za każdym razem była w czwórce, wywalczyła trzy medale. To naprawdę świetny wynik, motor napędowy dla dyscypliny. Wierzę, mam nadzieję, że teraz młodzież będzie pchała się drzwiami i oknami na salę, by grać w siatkówkę. O to nam chodzi, to jest bardzo ważne.
Kibice Was pokochali, tłumy na trybunach podczas mistrzostw mogły przyprawić o dreszcz. Teraz tylko trzeba tę koniunkturę wykorzystać.
- Wszyscy byśmy chcieli, by podobnie było i podczas rozgrywek ligowych. A jest na to szansa, bo ostatnie sukcesy - i nasze, i mężczyzn - są dla siatkówki bezcennym kapitałem. Podczas mistrzostw kibice zachowywali się fantastycznie, bez nich pewnie nie udałoby się nam stanąć na podium. Organizatorzy - za to im chwała - zrobili wszystko, by mecze przypominały prawdziwe show, by publiczność nie tylko cieszyła się z wygranych i przeżywała porażki, ale i doskonale się bawiła. To jest kierunek, w którym trzeba pójść.
Show, widowisko to jedno, ale zdobyłyście kibiców przede wszystkim swoim zaangażowaniem i pasją. Fani to widzieli, doceniali, a jak pokazały ostatnie tygodnie, są na punkcie determinacji szalenie wyczuleni. I chyba dobrze.
- Mistrzostwa zaczęłyśmy tak sobie, było ciężko. Potem z każdym meczem dojrzewałyśmy jako zespół i skończyłyśmy już jako drużyna w pełnym tego słowa znaczeniu. Jak się ma ogromne chęci, serce, zapał i przede wszystkim lubi się to, co się robi, to czasami niewiele potrzeba. Wystarczy wyjść na boisko, walczyć. Reszta przychodzi naturalnie.
Jak wyzwalać taką pasję, determinację?
- W dużej mierze to się ma albo nie. Trudno w sobie nagle wytworzyć. Nam paradoksalnie pomogli krytycy, którzy w nas nie wierzyli. Chcieliśmy im pokazać, jak bardzo się mylą. Udało nam się pozostać ponad pojawiającymi się tu i ówdzie komentarzami, złośliwymi, niesprawiedliwymi. Jeśli już coś do nas dochodziło, starałyśmy się obracać to w żart. Pomogło. Poza tym dodatkowo scementował nas dramat trenera Matlaka i jego żony, pani Joasi. Chciałyśmy jakoś pomóc, ale wiedziałyśmy, że niewiele możemy. Postanowiłyśmy zatem, że zrobimy, co w naszej mocy, by trenerowi choć jeden problem ubył, żeby nie musiał martwić się o nas.
Kiedy pyta się naszych piłkarzy ręcznych, siatkarzy o tajemnice ich sukcesu, odpowiadają zdecydowanie: zespół. Wy mówicie podobnie.
- Nie miałyśmy w składzie jakiejś zdecydowanej liderki, gwiazdy. Przez lata kimś takim była Gosia Glinka, która w decydujących fragmentach brała na siebie ciężar gry i ciągnęła drużynę. Teraz musiałyśmy rozłożyć odpowiedzialność nie na sześć, ale na czternaście zawodniczek, jakie trener powołał na mistrzostwa. Gdybyśmy nie stworzyły zespołu, nic byśmy nie osiągnęły, zwłaszcza że po drodze musiałyśmy pokonać mnóstwo przeszkód. Długie tygodnie słyszałyśmy tylko, jak wielu znakomitych siatkarek nie ma w kadrze, jakby ich absencje były naszą winą. Wytykano nam skromne warunki fizyczne, brak walki, tej determinacji, o której mówiliśmy. Nie komentowałyśmy tego, robiłyśmy swoje. Było ciężko, ale szłyśmy do przodu, a już w trakcie mistrzostw zrobiłyśmy naprawdę ogromne postępy. Tak sobie myślę, że zespół był na pewno kluczem do sukcesu, ale na równi trzeba postawić także spontaniczność i radość, jaką czerpałyśmy z gry.
Trudno zbudować drużynę, która nie tylko sobie ufa, ale i cieszy się z gry?
- Trener powtarzał nam często: każda z was musi mieć zaufanie do koleżanki, która stoi obok. Jeśli któraś nie przyjmie piłki, uczyni to druga, jeśli nie zafunkcjonuje blok, pozostanie jeszcze obrona, która może uratować piłkę. I to wzajemne zaufanie udało nam się wzbudzić.
Ile teraz potrzebujecie czasu, by wszystkie trybiki zazębiły się ostatecznie i zaczęły pracować perfekcyjnie?
- Na pewno cztery miesiące to za mało. Holenderki są budowane od ponad czterech lat, Włoszki w niemal identycznym składzie zdobyły mistrzostwo Europy przed dwoma laty. Potrzeba czasu, ale ile - nie wiem. Podczas naszych mistrzostw wydawało się, że "Pomarańczowe" są poza zasięgiem kogokolwiek, a jednak w finale Włoszki je rozbiły. Jak? Siłą spokoju, psychiką. W siatkówce, w sporcie w ogóle, oprócz umiejętności jest jeszcze głowa, która odgrywa równie ważną rolę. Holenderki grają rewelacyjnie, ale zazwyczaj przegrywają z Włoszkami. Nie inaczej było w Łodzi. Ktoś może powiedzieć, że podobnie jest w naszej rywalizacji z Holenderkami. Ostatnio nie potrafiłyśmy sobie z nimi poradzić, ale w półfinale, gdy uwierzyłyśmy, wygrałyśmy seta i byłyśmy blisko tie-breaka. Sama jestem ciekawa, jak będzie wyglądało kolejne spotkanie.
Mistrzostwa są już historią, niedługo zaczyna się liga. Nie brakowało Pani wakacji?
- Siatkówka kosztuje. Przez pięć miesięcy na palcach mogę policzyć, ile razy widziałam się z mężem, całą rodziną. Ale na takie życie się zdecydowałam, wiedziałam, co mnie czeka. Gdy teraz siedzimy w domu i możemy razem cieszyć się z medalu, wszystkie te wyrzeczenia nabierają sensu.
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
"Nasz Dziennik" 2009-10-17

Autor: wa