Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Zespół przez duże "Z"

Treść

Kiedy Andrea Anastasi obejmował naszą reprezentację, niewielu sądziło, że już w pierwszym roku pracy doprowadzi siatkarzy do podiów wszystkich wielkich imprez - Ligi Światowej, mistrzostw Europy i Pucharu Świata. Z tych trzech najcenniejszy był sukces ostatni, bo dający przepustkę na przyszłoroczne igrzyska olimpijskie w Londynie.

Tymczasem u progu sezonu reprezentacyjnego więcej było powodów do niepokoju niż optymizmu. Nowy trener zwykle witany jest z nadziejami, tak było również w przypadku Anastasiego, ale sytuacja kadrowa budziła głębokie obawy. Z gry w narodowej drużynie zrezygnowało bowiem kilku zawodników, w ostatnich latach stanowiących o jej sile. Takich, bez których trudno ją było sobie wyobrazić. Jedni mieli ku temu powody - kontuzje, perypetie zdrowotne, drudzy zgłaszali potrzebę dłuższego niż zazwyczaj odpoczynku, trzeci na powołania po prostu odpowiadali "nie". Włoch rozpoczynał zatem pracę w trudnej sytuacji, musiał gruntownie przebudowywać zespół i wprowadzić w miejsce starych nowe gwiazdy. Klimat na chwilę poprawiło trzecie miejsce w finale Ligi Światowej. Historyczne, dodajmy, bo jeszcze nigdy w dziejach tej imprezy nasi na podium nie stanęli. Znów jednak do głosu doszli malkontenci wypominający, że gdyby nie rola gospodarza, Biało-Czerwonych w wielkim finale by zabrakło. W fazie grupowej zajęli bowiem dopiero trzecie miejsce, zdecydowanie ulegli Brazylii i USA. Przed mistrzostwami Europy atmosfera wokół kadry zgęstniała. Sami zawodnicy zresztą na każdym kroku podkreślali, że jeszcze nigdy nie musieli przygotowywać się w tak kiepskich nastrojach. Dużo wtedy mówiono o wielkich nieobecnych, wysuwając tezy, że reprezentacja została pozbawiona kręgosłupa, że na mistrzostwach czeka ją klęska. Anastasi się nie przejął. Znalazł zmienników i konsekwentnie na nich postawił. Zaczął budować autorski zespół, w którym każdy miał znaleźć swoje miejsce i coś konstruktywnego wnosić. Okazało się to receptą na sukces. W ME Polacy zajęli trzecie miejsce. Doskonałe, biorąc pod uwagę okoliczności. W pojedynku o brąz rozprawili się z reprezentacją Rosji, wcześniej uznawaną za murowanego kandydata do złota.
Na Puchar Świata Polacy dostali się szczęśliwie, dzięki "dzikiej karcie" przyznanej przez organizatorów. Jako druga dostała ją Rosja i tak się ciekawie życie potoczyło, że obie te ekipy uplasowały się na dwóch czołowych miejscach. Nim jednak to nastąpiło, Anastasi przywrócił do kadry Pawła Zagumnego (acz już nie w roli rozgrywającego numer jeden) i Michała Winiarskiego. Zabrał do Japonii również kilku mniej utytułowanych zawodników, w kraju zostawiając m.in. Piotra Gruszkę, wieloletniego kapitana, i Daniela Plińskiego. Nieobecność Gruszki wywołała sporo komentarzy, ale wyniki obroniły Włocha. Bohater ME z 2009 r. wciąż ma drzwi do reprezentacji otwarte, ale teraz koledzy byli w lepszej formie. - Puchar był najbardziej wyczerpującym fizycznie i psychicznie turniejem, w jakim do tej pory grałem - przyznał po zakończeniu zmagań nowy kapitan Marcin Możdżonek. W ciągu zaledwie 15 dni każda z 12 drużyn rozegrała po 11 spotkań. Wszystkie miały gigantyczne znaczenie gatunkowe. Polacy wygrali 9 z nich, doznali też trzech porażek po 2:3. Ta z Iranem była wstydliwą wpadką, ale każdemu może przytrafić się słabszy dzień. Z Brazylią i Rosją nasi byli o krok, nie potrafili jednak postawić kropki nad i. Najważniejsze było jednak to, że zajęli drugie miejsce w końcowej tabeli i wywalczyli olimpijską kwalifikację. - Zagraliśmy rewelacyjny turniej. W Pucharze Świata nie ma miejsca na przypadki i szczęście, tu sukcesy odnoszą tylko najmocniejsi. Jest to tym cenniejsze, że mamy za sobą ledwie sześć miesięcy wspólnej pracy. Żeby zejść tak daleko, musieliśmy grać znakomicie, ale by spełnić swe marzenia i osiągnąć jeszcze więcej, musimy osiągnąć jeszcze wyższy poziom. Nie pamiętam jednak tak dobrego sezonu w całej swej karierze - powiedział Anastasi, wybiegając już myślami do przyszłorocznych zmagań w Londynie. Co jednak pomogło już teraz wspiąć się tak wysoko? Zespół. W Japonii Biało-Czerwoni stanowili doskonale rozumiejący się kolektyw, w którym jeden walczył za drugiego, a podział na zawodników podstawowych i rezerwowych był tylko z nazwy. Niezależnie od tego, kto i kiedy wchodził na parkiet, dawał z siebie wszystko i nie było widać jakościowej różnicy. Bohaterem dramatycznego meczu z Włochami, być może najważniejszego na turnieju, był Michał Ruciak, który pojawił się na boisku w zastępstwie Bartosza Kurka. Szeroka, mocna i zgrana ławka stanowiła bezcenny atut rozstrzygający wiele kluczowych bojów. Włoch mógł dzięki temu dokonywać rotacji w składzie i zaskakiwać przeciwników. - Nie trzeba tłumaczyć, jakie znaczenie ma szybko wywalczony awans na igrzyska. Unikniemy stresu związanego z dalszymi kwalifikacjami, będziemy mieli więcej czasu na odpowiednie przygotowanie się - podkreślił Winiarski.
Sukcesy w tegorocznych imprezach zaowocują również awansem w światowym rankingu. Jest to ważne, bo pozwoli Polakom na rozstawienie w turnieju olimpijskim. Oznacza to, że - przynajmniej w początkowej jego fazie - Biało-Czerwoni unikną największych potęg, w tym Brazylii i Rosji. Nie będzie to oczywiście znaczyło, że droga do olimpijskiego podium stanie się automatycznie łatwa, ale ciut łatwiejsza - już tak. Medal w Londynie jest zaś wielkim celem naszych reprezentantów. Wyniki z 2011 roku, widoczny postęp w grze, rozwój młodych zawodników i atmosfera w kadrze powodują, że patrzymy na nich z coraz większym optymizmem i wiarą, że w sierpniu Polacy mogą nawiązać do najwspanialszych chwil naszej siatkówki.

Piotr Skrobisz

Nasz Dziennik Wtorek, 6 grudnia 2011, Nr 283 (4214)

Autor: au