Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Zbrutalizowane pokolenie

Treść

Pięćdziesiąt lat nieustannego powodzenia musicalu "West side story" świadczy o tym, że właśnie on jest jednym z najpopularniejszych mitów Romea i Julii wieku dwudziestego. I jak się okazuje, ów mit świetnie ma się i w wieku XXI. Niełatwo twórcom każdej nowej inscenizacji tego musicalu przebić się przez wiekowy wprawdzie, ale ciągle przecież wzorcowy - jeśli chodzi o realizację i interpretację "West side story", film w reżyserii Roberta Wise'a z doskonałą choreografią Jerome Robbinsa, nagrodzony dziesięcioma Oskarami. W filmie rolę Marii zagrała Natalie Wood, a w postać Tony'ego wcielił się Richard Beymer. Już sama historia ilości wystawień musicalu na przestrzeni tego prawie półwiecza, jakie upływa od czasu prapremiery, może posłużyć jako temat filmu. Chorzowska inscenizacja jest piątą w Polsce realizacją tego musicalu.
Przypominając film z 1961 roku, nie sposób nie zauważyć, jak bardzo na niekorzyść zmieniła się dziś nasza wrażliwość estetyczna, jak zmieniły się nasze obyczaje i jak bardzo weszliśmy w nurt brutalnych zachowań. Przecież tamten film też opowiadał o dwóch gangach walczących ze sobą o dominację nad rewirem, czyli jedną z ulic Nowego Jorku. Tyle tylko, że forma tej walki nie była tam aż tak brutalna. Konflikty między młodymi gangami w warstwie choreograficznej miały o wiele łagodniejszy wyraz, bardziej artystyczny w formie aniżeli naturalistyczny, jak to dziś często ma miejsce. Dowodzi to, jak bardzo sztuka ulega obecnie formom zachowań ulicy. No i oczywiście, jak bardzo ta ulica zintensyfikowała ostrość swoich brutalnych zachowań.
Przykładem takich obserwacji jest właśnie inscenizacja Laco Adamika - reżysera, i Jarosława Stańka - autora choreografii znacznie odbiegającej od filmowego wzoru. Oczywiście dobrze, iż twórcy spektaklu nie poszli w kierunku naśladownictwa filmu, lecz zaproponowali własną wizję musicalu z wyraźnym piętnem naszych czasów. Ową wizję reżysera silnie podpiera też scenografia, która już na samym początku informuje widza, że jest "tutaj i teraz".
Po obu stronach sceny ustawione są strome podesty przypominające miejsca przeznaczone dla kibiców na stadionie sportowym. Ażeby jeszcze bardziej uwyraźnić miejsce akcji czeski scenograf, Milan David, umieścił wysoko nad podestami typowo stadionowe oświetlenie. Między tymi dwiema pochylonymi przestrzeniami przebiega wąska ulica. I cała akcja choreograficzna dzieje się głównie na tej niewielkiej przestrzeni, a także, choć rzadziej, na stromych podestach. Aż dziw, że na tym małym skrawku sceny, jaką ma do dyspozycji choreograf, można zbudować pełną rozmachu i dynamiki akcję opowiadającą o tym, co zdarzyło się na pewnej ulicy czy stadionie między dwoma nienawidzącymi się wzajemnie gangami. Tutaj głównym motorem napędzającym bohaterów jest bardziej nienawiść aniżeli sportowa rywalizacja o dominację na danym terenie. Zaś wyraźny adres stadionu sportowego nie ma tu nic wspólnego ze szlachetną konkurencją, ale jest odniesieniem do brutalnych zachowań pseudokibiców. Tę brutalność dodatkowo uwypukla nowy przekład autorstwa Romana Kołakowskiego, w którym nie brak dosadnych sformułowań i wulgaryzmów jak najbardziej współczesnych.
Ponura, smutna szarość wystroju sceny wprowadza w klimat zapowiadający tragiczny finał. Dopełniają tego kostiumy Doroty Roqueplo, zróżnicowane w wyrazie i świetnie określające charaktery postaci. W takim wystroju oraz klimacie, powodowani wzajemną nienawiścią wynikającą z odmienności kulturowych, ale przecież i z powodu potrzeby zaakcentowania odwagi oraz takiego stylu bycia (obowiązującego wręcz wśród tej subkultury), toczą bój na śmierć i życie dwa gangi młodzieży: Jety (rdzenni Amerykanie), którym przewodzi Riff (w tej roli nad wyrazisty Dominik Koralewski), oraz Sharki (imigranci, Portorykańczycy) pod przywództwem Bernardo (nad wyraz impulsywny Marcin Zawodziński). Jednym i drugim towarzyszą dziewczyny.
Wydawałoby się, że w tej ponurej, "brudnej" rzeczywistości, pachnącej śmiercią, już na wstępie nie może być mowy o czymś tak pięknym i szlachetnym jak miłość w stylu Romea i Julii. Ona jest, ale musi zakończyć się tragicznie, tak jak tam, w dramacie Szekspira. Musi, bo bohaterowie pochodzą z wrogich sobie gangów. Piękna Marija (Anna Ozner) jest Portorykanką, siostrą Bernarda od Sharków, a szlachetny w swych zamiarach, przystojny Tony (w tej roli świetnie wykonujący trudne przecież partie wokalne Michał Gasz, ucharakteryzowany tu na niegdysiejszego gwiazdora filmowego, Yula Brynnera), to przecież przyjaciel Riffa od Jetów.
Do najlepszych ról należy drugoplanowa postać Anity, dziewczyny Bernarda, w wykonaniu Moniki Chrząstowskiej, zwłaszcza jeśli chodzi o powiedzenie emocji ruchem. Także bardzo wyraziście prezentuje się Izabella Malik w roli Anybodys, dziewczyny marzącej o tym, aby wejść do gangu Jetów. Właśnie ruch jest najciekawszym i najlepszym składnikiem tego przedstawienia. To on głównie różnicuje temperamenty i nastroje bohaterów, on wyraziście opowiada fabułę. Jarosław Staniek zdecydowanie wprowadził granice między dwiema grupami. Jetów charakteryzują ostre, dynamiczne, pełne jakiejś wewnętrznej brutalności układy choreograficzne, na pograniczu ewolucji akrobatycznych, podczas gdy Sharki tańczą zgodnie ze swoją kulturą gorące rytmy, jak na przykład mambo.
Także od strony wokalnej, generalnie rzecz biorąc, spektakl jest przekonywający. No, może nie we wszystkich partiach Anna Ozner jako Marija stanęła na wysokości zadania, ale zespołowo część wokalna jest bez zarzutu. A takie przeboje jak "Ameryka" czy "Marija" są już tak autonomiczne, że widownia śpiewa razem z wykonawcami. Szkoda tylko, że w scenach stricte muzycznych nie zawsze istnieje wyraźne porozumienie między reżyserem a wykonawcami, co niestety widać.
Temida Stankiewicz-Podhorecka

"West side story" libretto Arthur Laurents, muz. Leonard Bernstein, przekł. Roman Kołakowski, reż. Laco Adamik, chor. Jarosław Staniek, scen. Milan David, kost. Dorota Roqueplo, kier. muz. Jerzy Jarosik, Teatr Rozrywki, Chorzów, gościnnie w Teatrze Polskim w Warszawie.

"Nasz Dziennik" 2006-10-25

Autor: wa