Zawsze walczę o mistrzostwo
Treść
Z Radosławem Zawrotniakiem, szpadzistą, brązowym medalistą olimpijskim z Pekinu, rozmawia Piotr Skrobisz
Jest Pan już optymalnie przygotowany do rywalizacji o medal w Londynie?
- Przekonamy się podczas igrzysk (śmiech). Na razie odpuszczam, czyli schodzę z treningowych obciążeń. Przez ostatnie tygodnie pracowałem bardzo mocno, budowałem bazę, a teraz będę łapał świeżość i polot. To nic nowego, bo w ten sposób zawsze przygotowywałem się do największych imprez. Harówka, a potem, na dziewięć dni przed startem, wrzucenie na luz. Razem z trenerem Piotrem Hammerem na bieżąco wszystko analizowaliśmy, jeśli okazywało się, że dana jednostka była zbyt mocna, to w kolejnej trochę folgowaliśmy, gdy trzeba było dołożyć do pieca, to robiliśmy to, choć plan zakładał coś innego. Podsumowując: jestem dobrej myśli, choć bardzo zmęczony.
Ów medal jest Pana konkretnym celem?
- Jak każdego sportowca. Tak.
Z dowolnego kruszcu czy też najcenniejszego?
- Ucieszy mnie każdy medal, ale oczywiście najbardziej złoto. Sportowiec powinien dążyć do wygrywania zawodów, taka jest idea rywalizacji: porównywać się z sobą i wynajdywać sposób, by pokazać swoją wyższość. Do Londynu przyjedzie 30 szpadzistów. Na chwilę obecną nie ma wśród nich, wśród nas, wyraźnego lidera, kogoś, kto odstawałby od stawki, przewyższał ją. Poziom jest bardzo wysoki, to trzeba podkreślić, ale jednocześnie niesamowicie wyrównany. Chyba najbardziej w historii, a śledzę ją dokładnie. Dlatego nie sposób wytypować medalistów.
Ilu zawodników ze wspomnianej trzydziestki może z czystym sumieniem, podpierając się mocnymi argumentami, powiedzieć, że powalczy o medal?
- Myślę, że 25.
Sporo...
- Sporo. Każdy z nich, z nas, jeśli przyjrzymy się wynikom osiąganym w Pucharze Świata, mistrzostwach świata, Europy, Ameryki, Azji czy Afryki, osiągał jakieś zwycięstwa. Gdy popatrzymy na poszczególne walki, kto z kim toczył boje, to okaże się, że każdy z każdym w przeszłości już wygrywał. Niby Egipt jest nieszermierczym krajem, ale wysłał na olimpiadę reprezentanta, który dwukrotnie zdobywał mistrzostwo świata juniorów, mistrzostwo Afryki, a w tym sezonie pokonywał wielu wspaniałych rywali. Śmiem twierdzić, że podczas londyńskich zawodów żadnego znaczenia nie będzie miało miejsce w rankingu. Równie dobrze może triumfować zarówno jego lider, jak i szpadzista plasujący się na dwudziestej którejś pozycji. Ja dla przykładu jestem obecnie czternasty. Uczestnicy olimpijskich zawodów są naprawdę wyselekcjonowaną grupą.
Proszę sobie wyobrazić, że na liście rankingowej Pucharu Świata znajduje się 1200 osób. Przeciętnie na zawodach kwalifikacyjnych pojawiło się powyżej 250 zawodników, zdarzało się, że ta liczba przekraczała 290. Żeby uzyskać przepustkę do Londynu, trzeba było znaleźć się w czołowej dwunastce świata lub zająć wysoką pozycję na jednym z dodatkowych turniejów kontynentalnych. Po drodze odpadło wiele znakomitości. Aż trudno w to uwierzyć, ale w stolicy Anglii będę jedynym medalistą z Pekinu! Pozostali, czy to z rywalizacji indywidualnej, czy drużynowej, nawet mistrzowie, polegli. To pokazuje, jak było ciężko i jak wysoki i wyrównany jest poziom szpady.
Odpowiada Panu taka sytuacja - brak wyraźnego lidera, faworyta, to, że każdy tak naprawdę może pokusić się o zwycięstwo?
- Pamięta pan Tour de France sprzed kilku lat? Każdy kolarz przed startem mówił o swych nadziejach, ale i tak wiadomo było, że wygra Lance Armstrong. I wygrywał. A jego konkurenci z każdym kolejnym etapem godzili się z taką sytuacją i skupiali na walce o drugie miejsce. Jak Amerykanin zakończył karierę, stawka od razu się wyrównała, motywacja wzrosła, bo kolarze zaczęli czuć, że mogą coś osiągnąć. Teraz, w Londynie, będę mógł spokojnie powiedzieć sobie: "Radek, jesteś tak samo dobry jak każdy z chłopaków, stać cię na medal, twoje życiowe dokonania są dokładnie takie jak rywali, z każdym już wygrywałeś".
W olimpijskiej trzydziestce jest jakiś "kat", ktoś, z kim szczególnie nie lubi Pan walczyć?
- Węgier Gabor Boczko, z którym faktycznie zawsze mam pod górkę, nie uzyskał kwalifikacji, podobnie jak kilku szalenie mocnych Francuzów. W trzydziestce nie ma rywala, z którym bym już nie wygrywał. Oczywiście są groźniejsi, bardziej dla mnie "niewygodni", ale mogę się z nimi zmierzyć dopiero w półfinale.
Zna Pan już dokładnie swoją drogę do medalu, czyli przeciwników w poszczególnych rundach?
- Mniej więcej tak, z prawdopodobieństwem 50-procentowym. Na początku zmierzę się z Pawłem Suchowem lub Alexandrem Bouzaidem. Rosjanin to aktualny mistrz Europy, bardzo dobry zawodnik, praworęczny, niższy ode mnie. Z kolei Bouzaid to Francuz, który przyjął senegalskie obywatelstwo, bo nie mieścił się w reprezentacji swojego kraju.
Powinien być łatwiejszym przeciwnikiem, ale nie wiem, czy nie wolałbym powalczyć z Suchowem. Szermierka jest bardzo trudnym sportem, jeśli chodzi o powtarzalność wyników. Skoro Rosjanin zdobył mistrzostwo Europy, to oznacza, że był wtedy w optymalnej dyspozycji. A ją trudno utrzymać przez dłuższy czas, spodziewam się zatem, że w Londynie może nie być aż tak groźny. Kto potem? Niewykluczone, że Paolo Pizzo, włoski mistrz świata. Wytypowałem sobie sześciu potencjalnych przeciwników w drodze do podium. Z trzema z nich niemal na pewno się zmierzę. Już od dawna przygotowuję się pod ich kątem. Zresztą oni postępują podobnie.
Mistrz Europy, mistrz świata... Niezłe wyzwanie na medalowym szlaku.
- Nie narzekam. Pizzo na przykład zadebiutuje na igrzyskach. Ja walczyłem już w Pekinie, a to spory handicap. Mam dobrego trenera, spory bagaż doświadczeń, a przy tym nie mam za dużego obciążenia psychicznego. Medal olimpijski już zdobyłem. Wychodząc na planszę, nie będę zatem sparaliżowany myślą, że za wszelką cenę będę musiał stanąć na podium, bo jak nie, to przykładowo stracę szansę na olimpijską emeryturę. Spokojnie. Wyjdę, by zadawać kolejne trafienia i wygrywać.
Podobno im większa stawka zawodów, tym lepiej się Pan spisuje, czyli inaczej - presja w ogóle Pana się nie ima. To prawda?
- Ja mam wręcz bardzo duże zapotrzebowanie na stres, adrenalinę, emocje. Gdy stawka rośnie, wyzwalają się we mnie jakieś dodatkowe pokłady energii. Faktycznie, nie denerwuję się, bardzo pozytywnie myślę o tym, co mnie czeka. Na poprzednich igrzyskach, w Pekinie, dokładnie przyglądałem się rywalom i widziałem, że wielu z nich było wręcz sparaliżowanych presją czy strachem. Przy tak wyrównanej stawce moja odporność na tego typu sprawy powinna być bardzo pomocna.
Co, prócz mocnej głowy, zadecyduje o sukcesie w Londynie?
- Dyspozycja dnia, danej chwili, łut szczęścia. Szermierka to nie tenis, gdzie można wygrać mecz, przegrywając 0:6 w pierwszym secie. Walka trwa tylko dziewięć minut, nie ma praktycznie miejsca na błędy. Najważniejszy jest początek. Jeśli komuś wyjdą dwie, trzy zaplanowane wcześniej akcje, uzyskuje przewagę, którą potem powinien obronić. Z drugiej strony kiedy te ataki się nie powiodą, bywa zazwyczaj krytycznie. Uwielbiam rywalizować. Nieważne, czy na treningu, czy na igrzyskach, zawsze walczę jak o mistrzostwo świata. Zawsze chcę wygrywać, niezależnie od tego, czy jestem zmęczony, czy nie, liczy się dla mnie zadane trafienie. Przez lata treningów nauczyłem się, stojąc na planszy, nie widzieć świata poza szpadą i przeciwnikiem. Nauczyłem się, że trzeba być na tyle odważnym, by nie bać się wykonać swojej akcji, nie bać się zaatakować i starać się za każdym razem wykorzystywać nadarzające się okazje. Kto za kilka dni zrobi to najlepiej, zostanie mistrzem olimpijskim.
Dziękuję za rozmowę.
Nasz Dziennik Poniedziałek, 21 lipca 2012
Autor: au