Zawsze na mecie
Treść
Z wioślarką Julią Michalską rozmawia Piotr Skrobisz
Często wspomina Pani swój olimpijski debiut w Pekinie?
- Zdarza się. Przed igrzyskami zrobiłam dokładny wywiad, żeby mniej więcej wiedzieć, czego się spodziewać, co mnie może zaskoczyć. Moimi przewodnikami byli przede wszystkim nasi byli mistrzowie: Robert Sycz i Tomek Kucharski. Zasypywałam ich tyloma pytaniami, że chyba mieli mnie już dość. Ale zdobyłam ważną wiedzę, zdecydowana większość rzeczy się sprawdziła, choć niespodzianek nie zabrakło.
Jakich?
- Najbardziej zaskoczyli mnie ludzie. Wtedy, cztery lata temu, byłam szarą myszką, dziewczyną bez większych sukcesów na koncie, z marzeniami, które nie mogły się równać z konkretnym dorobkiem wielu naszych wspaniałych zawodników. Uginały się pode mną nogi, gdy widziałam Otylię Jędrzejczak, Szymona Kołeckiego. Tymczasem na miejscu okazało się, że są nie tylko mistrzami w swoim fachu, ale normalnymi ludźmi, z którymi można przegadać wiele godzin na przeróżne tematy. Z Pekinu pamiętam zatem najbardziej i najlepiej atmosferę. Jak siedzieliśmy na trawnikach, spędzając mnóstwo czasu na rozmowach, dzieleniu się swoimi przeżyciami. Nigdy nie zapomnę, jak szłam na obiad do stołówki pomiędzy dwoma wielkoludami Tomaszem Majewskim i Szymonem Ziółkowskim. W pewnym momencie aż ktoś krzyknął z sali: "nice bodyguards". Do Pekinu pojechałam jako jedyna kobieta w wioślarskiej kadrze, ale koledzy się mną zaopiekowali, mogłam liczyć na ich wsparcie. O dziwo, dobrze pamiętam też swoje wyścigi, co nieczęsto mi się zdarza, bo zazwyczaj gdzieś gubię szczegóły. A teraz nawet wiem, co wtedy czułam, co myślałam.
Emocje, które towarzyszyły Pani przed czterema laty, da się jakoś porównać z tymi dzisiejszymi, przedlondyńskimi?
- Wtedy byłam sama, a teraz stało się wreszcie to, o czym marzyłam. Nie dość, że popłynę w dwójce z Magdą Fularczyk, to jeszcze kwalifikację zdobyły dziewczyny z czwórki. Pojedziemy zatem do Londynu w szóstkę, a to już mocna grupa (śmiech). To wlało we mnie niesamowity spokój.
Zmieniły się też Pani cele. Przed Pekinem chodziło o zebranie doświadczeń, teraz realny jest medal, o którym zresztą mówi Pani otwarcie i odważnie.
- No tak, powtarzam konsekwentnie, że interesuje nas złoto. Tu się trochę z Magdą różnimy, bo ona opowiada o medalu, a ja o tym z najcenniejszego kruszcu. Z dwóch przynajmniej powodów. Wychodzę z założenia, że trzeba mierzyć najwyżej, bo jak ewentualnie coś nie pójdzie, to można wylądować na miejscu drugim albo trzecim. Poza tym to ciągłe mówienie o złocie powodowało, że nastawiałam się psychicznie na rywalizację o szczyt i umacniałam wiarę, że to realne. Pewnie, dochodziło do starć serca z rozumem, serce kazało wierzyć, rozum sprowadzał na ziemię, ale jestem dobrej myśli. Wiem, że stać nas na niesamowitą walkę. Rywalki są mocne, mocniejsze niż w Pekinie, na pierwszy rzut oka sporo mocniejsze i od nas, lecz w nas też drzemie ogromny potencjał. Jeśli tylko zaskoczymy, w odpowiednim momencie wszystkie elementy zatrybią jak należy, możemy sprawić niespodziankę.
Odczuwa Pani presję? Same mówicie przecież o swych szansach, we wszystkich prognozach, nie tylko przygotowywanych w Polsce, jesteście stawiane na podium.
- Na razie nie powiem panu, że skręca mnie w brzuchu, jestem przerażona, bo tak nie jest. Przeciwnie, cieszę się, że mamy konkurencję na bardzo wysokim poziomie, wszak nic tak nie sprzyja poprawianiu swych umiejętności jak rywalizacja. Znajdujemy się w gronie kandydatek do medalu, ale za faworytki uchodzą Brytyjki. I dobrze. Do Londynu przyjedzie ponad 10 tysięcy sportowców. Nie każdy po medal, ale każdy będzie chciał w danym dniu dać z siebie wszystko, by niezależnie od zajętego miejsca móc z czystym sumieniem powiedzieć - tak, zrobiłem, ile mogłem. U nas na starcie stanie 20 dziewczyn w 10 łódkach. Każda z marzeniami. Na papierze najmocniejsze wydają się wspomniane Brytyjki. Podczas Pucharu Świata w Lucernie przegrałyśmy z nimi o dwie i pół sekundy, w Monachium już o dziewięć. Jednak tak samo groźne będą Australijki, Czeszki, Ukrainki, tak naprawdę wszystkie pozostałe osady. Proszę mi wierzyć, pracowałyśmy na swą olimpijską kwalifikację przez kilka lat, żyłyśmy w totalnym kieracie, byle tylko pojechać do Londynu. To się udało, teraz przyszedł czas na wyznaczenie nowych celów.
Czyli wracamy do złota?
- No tak (śmiech). Nie chcę, by zabrzmiało to jako minimalizm, ale dla Magdy i dla mnie wielkim zwycięstwem już jest fakt, że staniemy na starcie olimpijskich zawodów. Przez ostatnie lata miałyśmy bowiem bardzo pod górkę. Borykałyśmy się z kontuzjami, nie mogłyśmy realizować całego planu przygotowawczego, pojawiały się konflikty między nami, wreszcie Magda przeżyła tragedię, bo zmarł jej tata. Upadłyśmy, ale potrafiłyśmy się podźwignąć. I teraz nie ma już znaczenia, co było, liczy się to, gdzie jesteśmy, co stworzyłyśmy. Nie poddałyśmy się, znalazłyśmy w sobie niesamowitą moc, udźwignęłyśmy wszystkie ciężary. Mówiąc my, myślę też oczywiście o trenerze Marcinie Witkowskim.
Skąd brałyście siłę, by radzić sobie z przeciwnościami?
- W Polsce jest organizowany "Bieg katorżnika", ekstremalnie ciężki, nazwa wszystko mówi. Pomyślałam, że kiedyś muszę w nim wystartować, by przekonać się, czy to, co czują jego uczestnicy, można porównać z tym, co my przeszłyśmy przez ostatnie lata. Ale nie narzekam, broń Boże. Gdybym zaczęła się żalić, mówić, jak mi źle, to po prostu powinnam zmienić zawód. Codziennie trenuję, codziennie wylewam siódme poty, wszystko dlatego, że kocham startować. Od dwóch miesięcy praktycznie nie bywam w domu, godziny mogę dosłownie policzyć. To cena, jaką płacę, lecz to mój wybór. Niedawno uświadomiłam sobie, że przez 13 lat kariery nigdy nie zatrzymałam się na ergometrze wioślarskim. Zawodnicy często pasują, gdy dochodzą do kresu, rezygnują, poddają się. Ja też miewałam gorsze chwile, też zastanawiałam się, czy dam radę, ale za każdym razem osiągałam metę. Te dwa kilometry w pewien sposób obrazują moją karierę. Nawet gdy czułam, że nie realizuję planów, płynę słabo, będę daleko, nie odpuszczałam, dobijałam do mety. Na igrzyskach wszystko znajdzie się w naszych rękach. Nie Brytyjek, nie Australijek, tylko naszych.
Czym możecie zaskoczyć rywalki?
- Wiemy, skąd brała się strata do Brytyjek na Pucharach Świata. Płynęłyśmy nierówno, popełniałyśmy drobne błędy. Przez ostatnie tygodnie eliminowałyśmy je. Przeprowadzone niedawno badania różnych parametrów wykazały, że znajdujemy się w życiowej formie. Jesteśmy najmniejsze i najlżejsze spośród uczestniczek olimpijskich regat, zatem jeśli popłyniemy z wiatrem, nasze szanse automatycznie wzrosną. Gorzej będzie, gdy przyjdzie rywalizować pod wiatr, ale i na ten wariant jesteśmy przygotowane. Tor w Eton bywa kapryśny, zdarza się, że niesprawiedliwy, bo w jednym wyścigu niektórym sprzyja, a niektórym przeszkadza. Myśląc o złocie, będziemy musiały popłynąć mocnym tempem od samego początku. Nie możemy pozwolić uciec najgroźniejszym rywalkom, tylko cały czas trzymać się blisko nich, aż do 500 m przed metą. Jeśli ten plan się powiedzie, to o medalach rozstrzygnie finisz, stanowiący naszą mocną stronę.
Dziękuję za rozmowę.
Julia Michalska wraz z Magdaleną Fularczyk (w dwójce podwójnej) zdobyła m.in. złoty i brązowy medal mistrzostw świata oraz srebrny mistrzostw Europy. W 2008 roku na igrzyskach w Pekinie, płynąc w jedynce, zajęła szóste miejsce. Reprezentuje barwy Trytona Poznań.
Nasz Dziennik Czwartek, 19 lipca 2012
Autor: au