Zanika dziś typ mnicha, żołnierza frontowego, który nie chce, by się z nim cackano, który pragnie, aby przełożony brał na serio jego ofiarę posłuszeństwa...
Treść
Przełożeństwo benedyktyńskie, mocno oparte na teologicznej strukturze zakonu, ma pewne cechy specyficzne, jemu tylko właściwe. Podobnie jak biskup w Kościele lokalnym jest zasadniczo dożywotni, tak i opat benedyktyński nie był obierany na określoną kadencję. Mnisi przez ślub stałości również do monasteru należeli dożywotnio. Więź, która w ten sposób powstawała między mnichami braćmi, a także między wspólnotą a opatem, miała charakter rodzinny, mocno serdeczny, jednocześnie nadprzyrodzony i naturalny, z bardzo silnym elementem stabilności i pokoju. Nie ma oczywiście systemu, który by miał same plusy a żadnych minusów, ale gdy się widzi jak wielkie niebezpieczeństwa dla ducha wnosi do dzisiejszych zgromadzeń towarzysząca krótkim kadencjom, a nierzadko związana z nimi „atmosfera przedwyborcza”, z jej tendencją do naturalizmu, do krytyki, do podważania autorytetów, do ignorowania wszystkich we wszystkim… gdy się widzi, że już na życie duchowe, które jest celem instytucji zakonnej, nie ma odpowiedniego nastroju, ani skupienia, ani sił, to nabiera się uznania dla wartości starej, spokojnej i wypróbowanej formuły benedyktyńskiej. Mój Ojciec Opat, któremu w Belgii podlegałem był przełożonym przez 46 lat. Autorytet miał ojcowski niekwestionowany. Mógł spokojnie rządzić i wychowywać całe pokolenia mnichów. Miał wielkie doświadczenie. Był naprawdę ojcem i łatwiej było o synowską szczerość wobec niego niż w stosunku do przełożonego, który za rok lub dwa wróci do szeregu. Ponadto, gdy się ma przełożonego dożywotniego, nie traci się czasu na krytykowanie i narzekanie, ale trzeba się samemu wziąć za łeb, aby się z nim dogadać, skoro nie ma uzasadnionych nadziei ani na zmianę osoby, ani na zmianę miejsca ze względu na ślub stałości. Taka sytuacja sprzyja wyrobieniu prostej wiary i ducha pokoju.
Ale pozostaje pytanie, czy taka wielka władza, jaką Reguła przyznaje opatowi, nie jest niebezpieczna? To prawda. Święty Benedykt daje opatowi pełnię władzy, ale cała Reguła świadczy o tym, jak bardzo święty Patriarcha nienawidzi arbitralności w rządzeniu. Aby uwolnić opata od pokusy autokratyzmu, poświęca przełożeństwu rozdziały 2 i 64 Reguły. Należą one do najpiękniejszych w Regule. Każdy przełożony, obojętnie z jakiego zakonu, może z wielkim pożytkiem uczynić je przedmiotem swoich rozmyślań. „Dlatego też opat nie powinien uczyć, ani ustanawiać, ani rozkazywać niczego, co by było poza prawem Pańskim, ale polecenie jego, albo nauka niech zapada w serca uczniów jako zaczyn Bożej sprawiedliwości” (RB 2,4–5). On ma być pasterzem i lekarzem dusz. Ma służyć wszystkim i dostosowywać się do różnych charakterów i temperamentów (Omnibus se conformet et aptet – „Niechaj do wszystkich tak dopasuje się i przystosuje”; RB 2,32). Za wszystkich, za życie i postępowanie każdego odpowiedzialny jest przed Bogiem.
Kościół okazuje wielkie zaufanie biskupom udzielając im bardzo rozległych uprawnień. Podobnie postępuje św. Benedykt w stosunku do opata. Silna władza opata jest w jego oczach czynnikiem wewnętrznego pokoju we wspólnocie i stabilizacji charakterów. Jego instytut prawdy ontologicznej domaga się, aby opat był w pełnym znaczeniu tego słowa ojcem i przełożonym.
Ale właśnie dlatego chce go niejako „osaczyć od góry”, tzn. tak go postawić w nieustannej konfrontacji z Panem i Sędzią Najwyższym, aby utrzymująca się tym sposobem bojaźń Boża, stała się dla niego najlepszym wewnętrznym regulatorem i nieustannym ostrzeżeniem przed wszelkim nadużyciem władzy. Opat powinien mieć radę starszych, których zdania powinien zasięgać. W sprawach większej wagi powinien zwoływać wszystkich braci na radę i każdemu dać możność wypowiedzenia się, bo niekiedy Duch Święty daje swe natchnienie najmłodszemu, jak się to w młodzieńcach Samuelu i Danielu okazało (zob. RB 3). Ale kapituła to nie parlament. Nikt nie chce tam swego zdania przeforsować, ani mowy być nie może o jakichś stronnictwach. Każdy mówi to, co mu się przed Bogiem słuszne wydaje, aby w ten sposób wspólnym wysiłkiem przy pomocy łaski Bożej odnaleźć drogę Pańską. Każdy przynosi w darze światła, jakich mu Bóg dla wspólnego dobra udziela. Te światła przynosi opatowi, do którego należy podsumowanie i decyzja. Ale wtedy już dyskusja skończona i wszyscy mają się w tej decyzji zjednoczyć, by przejść do wykonania. Decyzja, która wyzwala od możliwości niekończących się dyskusji, jest z pewnością czymś dobroczynnym.
Święty Benedykt chce, aby przełożony był przełożonym i nie wstydził się tego, że nim jest, ale uwierzył w swój charyzmat. Dziś, kiedy samo wspomnienie posłuszeństwa, autorytetu czy władzy wywołuje reakcje alergiczne, jakby chodziło o agresję przeciwko osobie i jej wolności, szuka się dla przełożonych mniej „kompromitujących” tytułów. Nazywa się ich „odpowiedzialnymi”, mówi się, że funkcja ich polega na tym, aby byli „animatorami”, aby byli braćmi, sługami… Wszystko to bardzo słuszne, ale wszystkie te określenia mobilizuje się po to, aby nie wymówić przykrego słowa: „przełożony”. Atoli te różne określenia i tytuły wyrażają tylko pewne przymioty, określają sposób i ducha, w jakim należy przełożeństwo sprawować, lecz nie mówią, czym ono jest. Bo „animatorem” może być każdy, kto ma do tego zdolności, a przełożony może tych zdolności nie mieć. Tytuł zaś „odpowiedzialnego” nie przynosi zaszczytu wspólnocie, która przecież nie składa się z ludzi nieodpowiedzialnych. Odpowiedzialnym może i powinien być każdy zakonnik, a przełożony wspólnoty może być tylko jeden. Ta dzisiejsza wstydliwość z powodu posiadanej władzy, to jej zamazywanie i ten lęk przed otwartą jej afirmacją, wszystkie te niezdrowe dzisiejsze tendencje u przełożonych wypływają często z braku prostej wiary we własny charyzmat przełożeński, z lęku przed opinią, która nie lubi autorytetu, a czasem może i z pewnego ducha konformizmu a nawet demagogii.
Święty Benedykt natomiast mocno afirmuje władzę. Uważa jej istnienie i działanie nie tylko za niezbędne, ale i za dobroczynne, bo taka władza mocna i szczerze przyjęta z miłością i wdzięcznością, może stać się dla mnichów odpowiednim ołtarzem dla ich ofiary posłuszeństwa. Przełożony, który stara się unikać wszelkich oznak swojego przełożeństwa, bo taka jest dzisiaj moda, który nie siądzie na pierwszym miejscu, który unika przewodniczenia, który chce się wtopić we wspólnotę, aby zniknąć… nie podobałby się św. Benedyktowi. Dla niego opat niech z całym spokojem i wiarą będzie tym, kim jest. Niech to będzie widoczne. Skoro przewodnictwo jest jego obowiązkiem – niech przewodniczy… Myślę, że taka postawa jest, może wbrew pozorom, bardzo nowoczesna, jeżeli za nowoczesność uważać będziemy nie to, co się dzisiejszemu człowiekowi najbardziej podoba, ale to, co mu jest najbardziej potrzebne. Człowiek potrzebuje wolności, ale potrzebuje również dyscypliny, aby się jego wola nie rozprzęgła. I dlatego właśnie dzisiaj jedną z wielkich potrzeb życia zakonnego jest silna, na wierze oparta i z wiarą akceptowana władza przełożonego. Przy władzy słabej i kwestionowanej nawet jedność wspólnoty jest zagrożona z braku osi, dokoła której ma się ona wytworzyć i trwać.
Niektóre opactwa benedyktyńskie odchodzą dziś od systemu opatów dożywotnich. Wprowadzając taką zmianę może nie zdają sobie sprawy z tego, jaką lawinę skutków ubocznych pociąga za sobą naruszenie jednego ważnego elementu w harmonijnej i w ciągu wieków sprawdzonej całości. Spośród tych skutków ubocznych zapewne wiele będzie niechcianych i nieprzewidzianych, które jednak będą logiczną konsekwencją wprowadzonej zmiany. Będą wśród nich może takie pozornie nic nie znaczące imponderabilia, które jednak w życiu są ważne, jak np. trudna do określenia, ale jednak uchwytna zmiana klimatu duchowego w monasterach Zakonu Świętego Benedykta. Oby nie musieli się benedyktyni kiedyś skarżyć na wtargnięcie elementów obcych i naruszenie owej nieocenionej Pax benedictina.
Osobiście myślę, że dożywotnich opatów benedyktyńskich nie należy się obawiać. Jeżeli kapłan diecezjalny może się odważyć na dożywotniego biskupa, jeżeli nie brak i takich straceńców, którzy godzą się nawet na dożywotnią żonę lub męża i – co dziwniejsze – ogół nie uważa ich za bohaterów, to dlaczego miałbym się tak bać dożywotniego opata?
To, co może przede wszystkim należy w zakonach zachować z dziedzictwa św. Benedykta, to świadomość, że kwintesencją ducha zakonnego jest pokora. Ona daje zakonności jej mocny kręgosłup. Z tym niestety nie jest dobrze. Nie zdajemy sobie nawet sprawy, do jakiego stopnia we współczesnym życiu zakonnym duch pokory został zastąpiony przez ducha kariery, który jest istotą światowości. Taki błąd u podstaw duchowego wartościowania staje się przyczyną naszych wielkich bied i naszych nierozwiązalnych problemów.
Zanika dziś typ mnicha, żołnierza frontowego, który nie chce, by się z nim cackano, który pragnie, aby przełożony brał na serio jego ofiarę posłuszeństwa i śmiało żądał od niego, a nie skradał się do niego po linii spiralnej jak niedoświadczony saper do niewypału, którego radością i chlubą jest sama jego ofiara zakonna bez niepotrzebnych dodatków.
Jednym ze strasznych słów, które ostatnio wymyślono, jest słowo „dowartościowanie”. Nasze „dowartościowanie” braci właśnie takimi dodatkami operuje. Zamiast okazać szacunek dla ich uprzywilejowanej pozycji na drodze kenozy zakonnej chcemy ich maksymalnie upodobnić do księży przez strój, uprawnienia, funkcje itp., aby im jak najbardziej osłodzić to, że nie są kapłanami, co odczuwamy jako upośledzenie i brak wartości. Przychodzi na myśl infułat, który zamiast cieszyć się owym kapłaństwem, stroi się w różne fatałaszki, aby jak najmniej odczuwać tę „bolesną rzeczywistość”, że jest tylko zwykłym kapłanem. Zamiast zdrowej radości z pełnowartościowej przecież profesji zakonnej, bracia przez takie „dowartościowanie” zaczynają swój stan odczuwać jako upośledzenie. Na miejsce ducha pokory wszedł duch kariery i natychmiast problemy stają się nierozwiązalne. Wszystko wskazuje na to, że trzeba nam się dobrać do samych korzeni naszej zakonności, jeśli chcemy się wydostać z obecnego zamglenia i widzieć jasno.
Mówimy dziś dużo o tak zwanej „partycypacji”. Święty Benedykt określa normy tej partycypacji w trzecim rozdziale Reguły, gdzie mówi o wzywaniu braci na radę. Ale czego zupełnie w Regule nie ma, a co dziś staje się powszechne, to owo pragnienie wpływania na rządy. Otóż jest to zupełnym przeciwieństwem ducha zakonnego. Mnich przychodzi do monasteru, aby do dna się upokorzyć przed Panem. Nie do pomyślenia jest, aby w prostocie takiej postawy mogło się znaleźć miejsce na jakieś pragnienie wpływania na rządy klasztorne. Przeciwnie, on chce, aby nim rządzono. Ponieważ powołanie mnisze stanowi cząstkę wielkiego Misterium Pokory Syna Bożego, nie należy zwykłych praw socjologii naturalnej stosować bez odpowiednich adaptacji do życia wspólnot mniszych, jeśli się nie chce spowodować wypaczeń. A zatem ostrożnie z tym pojęciem „partycypacji”! Możemy tu popsuć arcydzieło Boże.
Fragment z książki Miejsce Łaski. O autorze: Piotr Rostworowski OSB / EC – benedyktyn, pierwszy polski przeor odnowionego w 1939 roku klasztoru w Tyńcu. Więzień za czasów PRL-u. Kameduła – przeor eremów w Polsce, Włoszech i Kolumbii. W ostatnim okresie życia rekluz oddany całkowitej samotności przed Bogiem. Zmarł w 1999 roku i został pochowany w eremie kamedulskim we Frascati koło Rzymu. Był zawsze bliski mojemu sercu – napisał po Jego śmierci Ojciec Święty Jan Paweł II. Autor licznych publikacji z dziedziny duchowości i życia wewnętrznego.
Źródło: ps-po.pl, 16 sierpnia 2019
Autor: mj