Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Żadną gwiazdą się nie czuję

Treść

Rozmowa z Justyną Kowalczyk, reprezentantką Polski w biegach narciarskich Na początek proszę powiedzieć, jak zdrowie, bo to chyba sprawa najważniejsza? - Nie najlepiej. Nie potrafię wyleczyć się z infekcji, która dopadła mnie już dawno temu. Co prawda jest dużo lepiej niż na Tour de Ski i choćby na początku pobytu w Kanadzie, ale wciąż czuję się tak sobie. Przeszłam teraz na domowe sposoby leczenia, wierzę, że wreszcie postawią mnie na nogi. Z drugiej strony, jak się leczyć, skoro start goni start, do tego dochodzą podróże z kontynentu na kontynent? - No tak, największym moim utrapieniem stała się ostatnio zmiana czasu, jestem nią trochę przytłumiona. Nie mogę spać w nocy, budzę się o drugiej nad ranem. Pociesza mnie jednak, że do kolejnego startu zostało nieco czasu, zatem przestawię się, odpocznę i - mam nadzieję - wyleczę do końca. Tej zimy jest Pani naszą prawdziwą sportową gwiazdą, i to musi być powód do sporej satysfakcji. - Nie, nie, żadną gwiazdą się nie czuję. Od kilku miesięcy w domu bywam bardzo rzadko, głównie podróżuję i startuję, wczoraj zajrzałam do internetu po raz pierwszy od dwóch miesięcy, więc nawet nie wiem, co o mnie mówicie (śmiech). Wszystko dlatego, że mam mnóstwo pracy, dziennie spędzam na treningu 7-8 godzin, do tego dochodzą zawody, które musimy taktycznie i technicznie rozegrać. Na pewno jednak ja sama czuję satysfakcję z tego, co w tym sezonie osiągnęłam. Odbiłam się po zeszłym roku pełnym kontuzji i chorób, jest fajnie, oby tak dalej. Gdzie tkwi klucz do tych sukcesów? - Na początku mojej współpracy z trenerem Wierietielnym postanowiliśmy iść do przodu krok po kroku, rokrocznie notować postęp, doskonalić jakieś umiejętności. Od dwóch lat jestem już w ścisłej światowej czołówce, ale teraz jest to chyba najbardziej widoczne, bo częściej staję na podium. Pamiętajmy, że już w roku olimpijskim aż pięć razy byłam czwarta, i to z minimalnymi stratami, czyli tuż za najlepszymi. Z drugiej strony, wiem dobrze, że jeszcze sporo czasu minie, zanim będę taką biegaczką, jak bym chciała być. W tym sezonie ma Pani do dyspozycji trenera na wyłączność, doskonałego serwismena. Jakie to ma znaczenie? - Ogromne. Wszyscy, którzy mnie dobrze znają, wiedzą, że nie za bardzo lubię trenować w grupie. Taki mam charakter, że zajęcia są dla mnie robotą do wykonania, a nie okazją do rozmowy i śmiechu. Dlatego nie potrzebuję nikogo do towarzystwa. A dzięki temu, że trener szkoli tylko mnie, ma dla mnie więcej czasu, może wprowadzać pewne korekty, które byłyby niemożliwe do zrealizowania w grupie. W tym sezonie bywały już sytuacje, że musieliśmy całkowicie zmieniać zakładane wcześniej plany i jechać zupełnie gdzie indziej i robić inne rzeczy. To jest ten luksus pracy jeden na jeden. A jeśli chodzi o serwis, to mogę skwitować jednym słowem - rewelacja. Ulf Olsson i obaj jego pomocnicy spisują się świetnie, robią, co mogą. Owszem, mieliśmy nieco kłopotów ze smarowaniem przed klasykiem, ale szybko się ich nie pozbędziemy. To bowiem specyficzna konkurencja, która wymaga doskonałego zgrania i poznania się. Za to narty łyżwowe za każdym razem były fantastyczne. Jak wytrzymać takie natężenie startów, bo przecież w obecnym sezonie nie tylko Tour de Ski odbywało się w szaleńczym tempie? Niedawno wróciła Pani z Kanady, gdzie wystąpiła w czterech biegach w ciągu pięciu dni. - Trzeba bardzo ciężko trenować w wakacje i zbudować bazę, z której można bez przerwy czerpać. To jest klucz. Poza tym ważną rolę odgrywa psychika, ja wreszcie w tym roku nie przejmuję się głupotami, tylko skupiam na tym, co najważniejsze, czyli na samym biegu. To pewnie kwestia rutyny, nabytego doświadczenia. I jest jeszcze jedna sprawa, która również ma niebagatelne znaczenie. W drużynie panuje znakomita atmosfera, dobrze się czuję w towarzystwie wszystkich osób pracujących teraz w kadrze. Dzięki temu łatwiej znosić wyrzeczenia i obciążenia. Który z dotychczasowych startów w tym sezonie sprawił Pani najwięcej frajdy? - Na pewno najbardziej cieszą zwycięstwa, do tego odnoszone z lekkością, z wielką przewagą nad rywalkami. Dlatego Canmore wspominam doskonale. Za największy sukces uważam jednak ukończenie Tour de Ski. Nie przesadzę, jeśli powiem, że stawiam to ponad olimpijski medal. Byłam bowiem w fatalnym stanie, czułam się okropnie, a mimo to potrafiłam wyzwolić ze swojego organizmu jakieś rezerwy i wręcz zmusiłam go, by cały ten trud zniósł. Liczby nie kłamią - w tym sezonie, choć wciąż trwa, zdobyła Pani już dużo więcej punktów Pucharu Świata niż w całym poprzednim. To jednak tylko liczby, a Pani sama czuje się lepszą zawodniczką? - Z roku na rok tych punktów jest więcej, jeszcze ani razu się nie cofnęłam. Ale fakt, teraz podniosłam sobie poprzeczkę bardzo wysoko, w przyszłości będzie trudniej (śmiech). A czy czuję się lepszą zawodniczką? Nie. Przed rokiem byłam w podobnej formie, może nawet wyższej, lecz rozłożyły mnie choroby. Pewnie gdyby spojrzeć fachowym okiem, to można dostrzec poprawę w technice i nie tylko, ale w moim odczuciu różnicy nie ma. Co jeszcze może Pani poprawić, by było lepiej? - Sporo. W technice łyżwowej wiele do życzenia pozostawia jeszcze moja postawa na odcinkach prostych, nadal szwankują zjazdy. Owszem, poprawiłam je znacznie, może nawet o 50 procent, ale wciąż nie wyglądają tak, jak powinny. Teraz jedzie Pani na kolejne starty, do estońskiego Otepaeae. Co takiego jest w tej miejscowości i trasie, że tak dobrze się Pani tam czuje? - Najcięższa trasa na świecie. To podstawa. Ma bardzo długie, mocne podbiegi, ale zarazem zjazdy, na których można troszeczkę wypocząć; zjazdy bardzo szybkie, lecz bez szaleńczych zakrętów. W Estonii kibice kochają narty, tam nawet przeciętnych zawodników traktują z honorami, niemal jak bohaterów. Poza tym mają ogromny szacunek dla ludzi, którzy dużo i ciężko pracują. Dziękuję za rozmowę. Piotr Skrobisz "Nasz Dziennik" 2008-01-31

Autor: wa