Za wcześnie, za szybko, za tanio
Treść
W cieniu dyskusji o pakiecie klimatycznym i limitach emisji CO2 rozpoczął się proces prywatyzacji polskiej energetyki. Niestety to, co robi rząd w tej materii, jest szkodliwe dla polskiej gospodarki i wkrótce za te decyzje zapłacą zarówno przedsiębiorstwa, jak i gospodarstwa domowe.
Państwo z jednej strony wyzbywa się kontroli nad ważnym strategicznie sektorem, a z drugiej oddaje w ręce inwestorów swój monopol, z którego ogromne zyski będzie czerpać kilka zagranicznych koncernów energetycznych. Taka prywatyzacja firm energetycznych oznacza powtórzenie scenariusza ze sprzedaży Telekomunikacji Polskiej w ręce France Telecom - zachodnie przedsiębiorstwo, którego właścicielem jest tamtejszy rząd, kupuje polski państwowy zakład. A więc nadal mamy do czynienia z własnością publiczną, tylko już nie polską, a francuską, zaś w przypadku energetyki będzie to własność państwa niemieckiego, szwedzkiego, francuskiego czy ewentualnie czeskiego lub włoskiego. Przykład grupy Enea, która jako pierwsza poszła pod młotek, pokazuje, iż rząd chce pozbyć się energetyki wyjątkowo tanio. Po co więc nam taka prywatyzacja, skoro nie mamy z niej ani korzyści gospodarczych, ani finansowych?
Nasz sektor energetyczny został podzielony na kilka dużych koncernów skupiających zarówno producentów, jak i dystrybutorów energii. Docelowo też znaczna większość energetyki ma zostać sprywatyzowana przez sprzedaż akcji na giełdzie lub bezpośrednio inwestorom strategicznym. Rząd, minister skarbu Aleksander Grad przekonują, że prywatyzacja jest niezbędna, bo ma dać spółkom pieniądze na potrzebne inwestycje, nowoczesne technologie, poprawić zarządzanie przedsiębiorstwami, wreszcie niebagatelne znaczenie mają także wpływy do budżetu. Tylko że te cele wcale nie muszą zostać osiągnięte. Najważniejsze jest jednak to, iż proces prywatyzacji jest zbyt wczesny, bo rynek energetyczny w Polsce nie jest do niego kompletnie przygotowany.
Monopol utrzymany
Podzielenie rynku między kilka grup energetycznych oznacza faktycznie utrzymanie monopolu czy raczej w tym przypadku oligopolu kilku firm. Jeśli więc państwo chciałoby się pozbyć kontroli nad tym monopolem, to powinno w pierwszej kolejności doprowadzić do powstania wolnego rynku energii, którego u nas nie ma i długo nie będzie. Wolny rynek oznacza zaś konkurencję, czyli klient - może to być zarówno przedsiębiorstwo, jak i gospodarstwo domowe - powinien mieć swobodę w wyborze dostawcy prądu, ale jednocześnie dzięki tej konkurencji cena produktu powinna być stosunkowo niska. Tymczasem Polsce jest bardzo daleko do tego modelu. Gdy energetyka pozostawała w rękach państwa, nie miało to większego znaczenia, bo to rząd mógł w dużym stopniu regulować ceny prądu, choćby np. ustalając ceny węgla, po jakich kopalnie sprzedawały go elektrowniom. Rząd mógł też zarówno ustalać marże zakładów energetycznych sprzedających prąd odbiorcom, jak i zabezpieczać elektrowniom innymi instrumentami (np. kontrakty długoterminowe) pieniądze na spłatę kredytów inwestycyjnych. Dawny państwowy rynek już więc nie istnieje, ale daleko nam jeszcze do utworzenia w pełni konkurencyjnego, wolnego rynku energii. A prywatyzacja monopolu państwowego po to, aby zastąpić go monopolem firm zagranicznych, jest kompletnie bezsensowna.
Zdaniem wielu ekspertów, jeszcze przez najbliższe nawet 20-30 lat w Polsce nie będzie prawdziwie wolnego rynku energii. Przede wszystkim nie mamy bowiem odpowiedniej do tego infrastruktury związanej z przesyłem energii elektrycznej. A skoro tak, to jesteśmy skazani w zasadzie na najbliższego dostawcę prądu, który na swoim rynku może dyktować ceny. Tym bardziej że nawet ingerencja Urzędu Regulacji Energetyki w wysokość opłat za prąd będzie z roku na rok malała wraz z postępującym uwolnieniem cen energii. Skoro zaś nie ma w zasadzie konkurencji, to zagraniczni nabywcy naszych elektrowni i dystrybutorów prądu będą mogli swobodnie podnosić ceny bez obawy, że ktoś im spróbuje odebrać klientów, oferując sprzedaż energii po niższych cenach.
Już w tej chwili Polacy, biorąc pod uwagę nasze zarobki, płacą za prąd prawie najwięcej w Europie. Dotyczy to zarówno odbiorców indywidualnych, jak i przemysłu, a jesteśmy straszeni kolejnymi podwyżkami, nie tylko tymi, które nastąpią na początku 2009 roku.
Warto zresztą przypomnieć sobie sytuację sprzed kilku miesięcy, gdy zakłady energetyczne zgłosiły do URE wnioski o podwyżki cen prądu od 1 stycznia 2009 roku, które miały wynieść od około 25 do nawet ponad 40 procent. Wcześniej tak duże podwyżki energetycy tłumaczyli koniecznością kupowania pozwoleń na emisję CO2 (!). Teraz, gdy wiadomo, że do 2020 roku nie trzeba będzie płacić za dwutlenek węgla, żądania firm energetycznych są tylko niewiele niższe, bo wiedzą, że i tak nikt inny ich miejsca na rynku nie zajmie. URE takie podwyżki zablokował, będą one znacznie mniejsze (4-5 proc.), ale co się stanie, gdy wszelkie bariery regulacyjne padną? Dlatego z niepokojem należy oczekiwać na uwolnienie cen energii elektrycznej, bo regulator rynku w postaci URE jest niezbędny, gdyż to praktycznie jedyna instytucja, która może przeciwstawić się zapędom cenowym dystrybutorów prądu.
Trudno się w tej sytuacji dziwić ogromnemu zainteresowaniu zagranicznych koncernów kupowaniem naszych grup energetycznych, bo za niewielką cenę nabywają producenta prądu, jego dystrybutora, ale najważniejsze, iż za jednym zamachem kupuje się też miliony klientów, a więc tych, którzy będą musieli prąd kupować. To prawda, że na skutek kryzysu finansowego na świecie zachodnie koncerny na razie ograniczają zakupy, ale to tylko stan przejściowy i dość szybko wróci sprawa odkupienia od rządu polskich firm energetycznych. To zaś budzi niepokój, bo dotychczasowe efekty prywatyzacyjne elektroenergetyki przez Skarb Państwa nie napawają optymizmem.
Dlaczego tak tanio?
Już w poprzednich latach doszło do sprzedaży zagranicznym firmom części zakładów energetycznych i elektrociepłowni. Obecny rząd sprywatyzował na razie jedną dużą grupę energetyczną - poznańską Eneę. Holding skupia szereg firm energetycznych, głównie z terenu Wielkopolski. Enea to m.in. zakłady energetyczne, firmy remontowe, a także Elektrownia Kozienice - największy w tej chwili w Polsce producent energii z węgla kamiennego (większe są tylko siłownie pracujące w oparciu o węgiel brunatny). Ale Enea to przede wszystkim ponad 8 proc. rynku producentów prądu oraz prawie 2,5 mln klientów. Sieć tej grupy pokrywa aż 20 proc. terytorium kraju. Minister skarbu za pośrednictwem giełdy sprzedał prywatnym inwestorom ponad 23,5 proc. akcji Enei (największy to szwedzki Vattenfall - ma prawie 20 proc. akcji). Za ten pakiet minister Aleksander Grad zainkasował 2 mld 300 mln złotych (czyli cała grupa jest warta około 10 mld złotych). Dla przeciętnego Polaka jest to oczywiście kwota ogromna, którą nawet ciężko mu sobie wyobrazić. Ale jeśli weźmiemy pod uwagę obiektywne czynniki ekonomiczne, to ta prywatyzacja jest jak na razie fiaskiem.
Po pierwsze, te pieniądze nie są tak potrzebnym holdingowi zastrzykiem inwestycyjnym, a przecież minister Grad przekonywał, iż inwestor ma wzmocnić kapitałowo Eneę. Tymczasem tylko na dwa nowe bloki energetyczne w Elektrowni Kozienice potrzeba 10 mld złotych. Takie inwestycje obiecywał w Kozienicach zarząd holdingu, gdy elektrownia była do niego przyłączana. Zresztą budowy nowych źródeł energii wymaga nasza gospodarka, która potrzebować będzie w następnych latach coraz więcej prądu. Tak więc prywatyzacja wcale nie gwarantuje wystarczających źródeł finansowania inwestycji energetycznych.
Po drugie, dla każdej firmy najważniejszy jest klient. Tego klienta w przypadku Enei Vattenfall dostaje na tacy. Bo odbiorcy energii, którzy mają podpisane umowy z poznańskim dystrybutorem, są niejako na niego skazani. Każdy przedsiębiorca chciałby być w takiej sytuacji, że ma zapewniony zbyt na swój produkt dzięki "przywiązanym do niego klientom". Można bowiem spokojnie planować swoją przyszłość bez obaw o spadek sprzedaży. W tej sytuacji inwestorzy, którzy zapłacili za akcje Enei i zapłacą w przyszłości za inne firmy energetyczne, bez problemu i szybko odzyskają zaangażowany w taką transakcję kapitał, a potem będą już mogli zarabiać. Jeśli więc państwo już na starcie daje inwestorom takie fory, to powinno nasze przedsiębiorstwa odpowiednio drogo wyceniać, a tego w tym przypadku nie zrobiono. Wszak to nie problem coś wyprodukować - kluczem do sukcesu jest sprzedaż produktu lub usługi, a w przypadku firm energetycznych z takim zbytem nie ma żadnego problemu i przez wiele lat jeszcze nie będzie.
Ta sytuacja jako żywo przypomina prywatyzację Elektrowni Połaniec sprzed kilku lat, którą nabywał wtedy belgijski koncern Tractabel. Wielu ekspertów, także zagranicznych, dziwiło się, że elektrownię sprzedano bardzo tanio - ledwie za część jej faktycznej wielkości. Na Zachodzie przyjęto wtedy zasadę, że 1 MW zainstalowanej mocy elektrowni jest wart 1 mln dolarów - u nas było to kilka razy mniej.
Po trzecie, zbycie akcji Enei nastąpiło w momencie załamania giełdy i dużych spadków kursów akcji. Dlatego część firm, która planowała debiut na warszawskim parkiecie, wstrzymała się z wejściem na giełdę, a Enea z tego nie zrezygnowała. Ale były to firmy prywatne, których właściciele potrafią liczyć, zaś minister Grad i rząd są dysponentem majątku publicznego, czyli nie swojego, więc nie brano pod uwagę tych uwarunkowań - przecież żaden z ministrów nie ryzykował w tym przypadku własnym majątkiem.
Państwowy w państwowym
Obecny model prywatyzacji energetyki, jeśli nie zostanie zarzucony, spowoduje, że monopol rządowy, państwowy zostanie zastąpiony przez prywatny. Zresztą sytuacja jest kuriozalna, bo nasze państwowe firmy wykupywać będą zagraniczne koncerny... państwowe. Vattenfall, który wykupił akcje Enei (jest też nabywcą innych mniejszych firm energetycznych i ciepłowniczych w kraju), należy w 100 proc. do szwedzkiego rządu (!). Obecny także na naszym rynku RWE to również publiczny koncern, tyle że niemiecki. CEZ - firma czeska, jest kontrolowana przez rząd w Pradze, to samo dotyczy także innych dużych europejskich graczy na rynku energetycznym, które mogą zainwestować nad Wisłą, jak choćby ENI (Włochy) czy EDF (Francja). Zresztą Europa akurat w energetyce jest wierna państwowej własności, bo ona się w tym przypadku lepiej sprawdza, daje większe bezpieczeństwo i gwarancje dostaw energii. Model amerykański, gdzie elektrownie i dystrybutorzy prądu są własnością prywatną, na Starym Kontynencie się nie przyjął.
Można więc wyciągnąć z tego wniosek, że polska własność państwowa jest gorsza od zagranicznej własności państwowej - brakuje tu elementarnej logiki i nie jest to żadna prywatyzacja. Jaka jest bowiem w tym kontekście różnica między państwową firmą polską a zagraniczną? Żadna. Ale niczego nieświadomi Polacy mogą uwierzyć, że kiepską własność publiczną trzeba zastąpić prywatną i że właśnie to się teraz dzieje.
Eksperci przestrzegają, że forsowany przez rząd PO - PSL model prywatyzacji energetyki jest groźny i przywołują często przykład Telekomunikacji Polskiej. Rząd AWS - UW sprzedawał TP France Telecom - koncernowi kontrolowanemu przez francuski rząd. Ale dla FT marka naszego narodowego operatora telekomunikacyjnego była najmniej istotna, mało liczyły się centrale telefoniczne, maszty telefonii komórkowej Centertel, natomiast liczyły się miliony abonentów skazanych praktycznie na monopol TP. Prywatna konkurencja dopiero raczkowała i nadal ma słabszą pozycję (wyłączając telefonię komórkową). France Telecom ubił znakomity interes, płacąc stosunkowo niewiele za przejęcie kontroli nad rynkiem 38-milionowego kraju. Był w wymarzonej sytuacji - miał monopol. A jakie my mamy z tego korzyści? Nadal jedne z najdroższych usług telekomunikacyjnych w Europie, zwłaszcza internetowych, czy pozostawiający wiele do życzenia poziom obsługi klientów. Zresztą TP to firma, z którą ma chyba najwięcej problemów Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów, bo spółka nie tylko wykorzystuje swoją pozycję rynkową w relacjach z klientami, ale przeszkadza, jak tylko może, w rozwoju konkurentom. Stało się tak, bo gdy rząd sprzedawał Telekomunikację Polską, nie mieliśmy wolnego rynku usług w tej sferze gospodarki. Doszło więc do zachowania monopolu, ale gdy TP była firmą państwową, rząd mógł nawet metodami administracyjnymi studzić zapędy "dojenia klientów" przez operatora. Nowy właściciel ma w tej materii rozwiązane ręce. Podobnie może być z energetyką, gdzie wolny rynek to dopiero pieśń odległej przyszłości.
Krzysztof Losz
"Nasz Dziennik" 2008-12-29
Autor: wa