Za bardzo schowana muzyka
Treść
Jeszcze niecałe dwa miesiące pozostały do zakończenia Roku Karola Szymanowskiego, więc w teatrach operowych, filharmoniach, a także teatrach dramatycznych nazwisko kompozytora pojawia się na afiszach w związku z nowymi, premierowymi przedsięwzięciami czy to stricte muzycznymi, czy teatralnymi, czy też teatralno-muzycznymi. Twórcy chętnie sięgają do takich kompozycji Szymanowskiego, które są nie tyle może mniej znane, ile rzadziej prezentowane. Do nich należy wystawiona ostatnio w Salach Redutowych warszawskiej Opery Narodowej "Mandragora", będąca właściwie tylko zabawnym i przypadkowym epizodem w twórczości tego kompozytora, niemającym większego znaczenia w ocenie dorobku artystycznego Szymanowskiego. Ot, po prostu krótki, około 20-minutowy, baletowo-pantomimiczny żart w stylu komedii dell'arte, napisany na zamówienie do spektaklu teatralnego.
Reżyser spektaklu, Michał Znaniecki, rozbudował rzecz do pełnego spektaklu. Przed premierą w jednym z wywiadów prasowych powiedział, że Karol Szymanowski kierował się tu wyłącznie stroną finansową owego zamówienia, chodziło mu bowiem o to, aby mieć stały dochód w postaci tantiem, jakie należą się twórcy każdorazowo, gdy spektakl jest grany. A taka gwarancja istniała, wszak zamówienie pochodziło od Leona Schillera. Natomiast gdy kompozytor już zaczął nad tym pracować, temat wciągnął go od strony humorystycznej, a nawet farsowej, co dla wielu wydawało się rzeczą wręcz niespotykaną u Karola Szymanowskiego uchodzącego za kompozytora nietryskającego chęcią do zabawy farsową konwencją. Historia "Mandragory" zaczęła się od pomysłu Leona Schillera, który w 1920 roku, przygotowując w Teatrze Polskim w Warszawie inscenizację "Mieszczanina szlachcicem" Moliera, zapragnął urozmaicić zakończenie swojego przedstawienia intermezzem. Zwrócił się do Karola Szymanowskiego z propozycją, a ten ją przyjął. Tak więc "Mandragora" powstała jako utwór - można powiedzieć - niesamodzielny, wchodzący w skład przedstawienia teatralnego. Z czasem jednak "Mandragora" zyskała autonomię i niezależnie od przedstawienia "Mieszczanina szlachcicem" była wystawiana. Z różnym powodzeniem.
Michał Znaniecki w swoim spektaklu w pewnym sensie wrócił do korzeni intermezzowego powiązania "Mandragory" z komedią Moliera "Mieszczanin szlachcicem". Mianowicie w przedstawieniu zderzył zdecydowanie różną w charakterze, frazie i temperamencie muzykę trzech diametralnie różniących się od siebie kompozytorów. Prócz utworu Szymanowskiego jest tu także muzyka Jeana-Baptisty Lully'ego, która towarzyszyła scenie baletowej podczas prapremiery tej Molierowskiej komedii w 1670 roku. W przedstawieniu Znanieckiego muzykę Lully'ego słyszymy już na samym początku - w "Ceremonii tureckiej", scenie z "Mieszczanina szlachcicem". To najlepsza i najbardziej przejrzysta część tego spektaklu. Ponadto reżyser zacytował tu również Richarda Straussa, który napisał najsłynniejsze intermezzo do "Mieszczanina szlachcicem", wykorzystane w przedstawieniu z 1911 r., wyreżyserowanym przez Maxa Reinharda. Potem Strauss przerobił swoje dziełko, ale w obecnym przedstawieniu wykorzystano tę pierwszą wersję.
W spektaklu, obok znakomitych śpiewaków, przede wszystkim Elżbiety Wróblewskiej i Leszka Świdzińskiego, mających tu także zadania aktorsko-pantomimiczne, z których wywiązują się doskonale, występują też aktorzy jako pantomima, akrobaci oraz uczennice szkoły baletowej im. Romana Turczynowicza. Myślę jednak, że podstawowym błędem spektaklu Michała Znanieckiego jest umocowanie całego przedstawienia na postaci aktora Andrzeja Grabowskiego, który gra tutaj główną rolę molierowskiego Pana Jourdain z "Mieszczanina szlachcicem", ale jest też narratorem i - niejako - gospodarzem wieczoru. To właśnie z perspektywy Pana Jourdena - Grabowskiego widz ogląda przedstawienie i uczestniczy w nim, bo taka jest forma spektaklu założona przez reżysera.
Wyraźna przewaga inscenizacji "Mandragory" w stronę widowiska teatralnego, ale takiego rodem z formy na przykład teatru ulicznego, spowodowała umieszczenie niejako na drugim planie strony muzycznej spektaklu, ze szkodą dla niego. Doskonale grającą Orkiestrę Kameralną Opery Narodowej pod równie doskonałą batutą Sławka A. Wróblewskiego publiczność musi z trudem wyławiać spośród rozmaitości nagromadzonych elementów, niektórych nawet bardzo atrakcyjnych. Niestety, zabrakło wyważonej proporcji między stroną muzyczną, stricte teatralną i widowiskową. Gdyby Andrzej Grabowski sprostał, owszem, niełatwemu przecież zadaniu łączenia iluś ról, łącznie z tą najtrudniejszą, czyli elementem improwizacji aktorskiej zmierzającej tu do nawiązania dialogu z publicznością - może ta dysproporcja nie kładłaby się aż takim cieniem na tym spektaklu. Bo przedstawienie ma też wiele zalet i co najmniej kilka urokliwych oraz zabawnych scen, jak na przykład te rozgrywane na galerii Sal Redutowych. Niemniej po obejrzeniu przedstawienia odnosi się wrażenie jakiegoś nieuporządkowania myśli i zdarzeń. Być może element chaosu reżyser celowo wpisał w tę formę teatralną posługującą się w dużej mierze improwizacją aktorską. Nawet jeśli jest to jeden z założonych składników inscenizacyjnych, to po stronie publiczności jest odczytywany po prostu jako bałagan i chaos.
Natomiast ogromnym walorem przedstawienia jest rozgrywanie zdarzeń z wykorzystaniem całej przestrzeni Sal Redutowych, wszystkich jej zakątków, łącznie z górnymi galeryjkami. Jako widz zaś nie powiem, żeby siedzenie na poduszkach położonych na podłodze było szczytem wygody, zwłaszcza jeśli chodzi o kręgosłup domagający się oparcia, ale scenograficznie rzecz ujmując, te ciemnoczerwone poduchy też mają swój niebagatelny udział w tworzeniu klimatu plastycznego tego bajecznie kolorowego spektaklu.
Temida Stankiewicz-Podhorecka
"Mandragora" Karola Szymanowskiego, zabawa teatralna na motywach komedii Moliera "Mieszczanin szlachcicem". Koncepcja i reż.: Michał Znaniecki, dyrygent: Sławek A. Wróblewski, aranżacja przestrzeni scenicznej: Zofia Dowjat, realizacja świateł: Maciej Igielski, Teatr Wielki - Opera Narodowa, Warszawa.
"Nasz Dziennik" 2007-11-07
Autor: wa