Z zamyśleń nad... kulturą polską
Treść
Było zawsze coś szczególnego, co wyróżniało nas przez całe wieki spośród innych narodów. Tym czymś była pojęta w swoisty sposób kultura. Nawet przy jej pobieżnym poznaniu rzuca się w oczy jej antytetyczność, jak w słynnej kolędzie Franciszka Karpińskiego "Bóg się rodzi", która pozornie tylko jest zbiorem wykluczających się przeciwności; podobnie w polskiej mentalności przeciwieństwa uzupełniały się raczej i tworzyły często całkiem nową wartość.
Główną "sprzecznością" było i jest współistnienie w niej otwartości i hermetyczności jednocześnie. Pierwsza objawiała się m.in. wielką ciekawością świata, jego łapczywym poznawaniem, druga - wielkim szacunkiem dla własnej tradycji i obyczajowości. Przenikające więc do nas obce mody i wzory, poznawane np. podczas podróży, zderzały się zawsze z rodzimą kulturą i były przez nią modyfikowane, przetwarzane, aż zostały przystosowane do polskich norm, których nikt i nic nie potrafiło naruszyć. Staliśmy się w końcu, szczególnie w XVII wieku, swoistym zwornikiem między kulturami Zachodu i Wschodu, z których żadna nie potrafiła nas zdominować i podporządkować sobie. Filtr tradycyjnych wartości był swoistym zabezpieczeniem przed destrukcyjnymi nowinkami i bezkrytycznym przenoszeniem obcości na nasz grunt. Tak było w sferze materialnej i duchowej. Może szczególnie w tej drugiej.
Polska tolerancja
Zwróćmy uwagę chociażby na fakt, że wówczas gdy zachodnia Europa wykrwawiała się w wojnach religijnych, w Polsce o czymś takim nawet nie pomyślano, mimo że różnowiercy mnożyli się jak grzyby po deszczu i wyraźnie przeszkadzali bardzo ortodoksyjnej katolickiej większości. Wtedy jednak zamiast użyć siły, jak to się działo w Europie, król zwołał na 18 września 1644 r. zjazd w Toruniu, podczas którego radzono nad pokojowym współistnieniem różnych wyznań i który przyniósł nam wielką sławę. Zygmunt Gloger w "Encyklopedii staropolskiej" pisze: "W czasach, w których we Francji następca Richelieu'ego, Mazarini, protestantyzm do reszty wytępiał; w czasach, w których wojna religijna w Niemczech od lat 27 wsie i miasta w perzynę obracała; w roku, w którym Cromwell, na czele Purytanów, pobił na głowę Karola I - w tych samych czasach król polski Władysław IV pamiętny uchwały sejmu warszawskiego z r. 1573, nie dopuszczającej żadnych prześladowań religijnych, powziął wzniosły zamiar za pomocą rozmowy przyjacielskiej, czyli jak po łacinie nazwano colloquium charitativum, zjednoczyć wyznania protestanckie z panującą w kraju wiarą rzymskokatolicką. Krok ten w drodze miłości chrześcijańskiej uczyniony, lubo w rezultacie nie osiągnął pożądanego skutku, przyniósł jednak prawdziwy zaszczyt w dziejach humanitaryzmu nie tylko królowi, ale i tym panom polskim, którzy mu w tym pomagali. Najgorliwsi nawet biskupi polscy (...) odwracali się ze wstrętem od wojny domowej i w planach króla widzieli jedyny sposób pokonania przeciwników katolicyzmu". Rozmowy trwały ponad rok, a brali w nich udział wybitni teolodzy wszystkich wyznań z kraju i zagranicy. Zakończyły się manifestem wniesionym do księgi sądowej Torunia, zredagowanym przez ewangelików, który głosił: "Każdy ze swoim zdaniem odjechał, ale po przyjacielsku i uprzejmie rozstali się za powagą króla i łagodnością biskupa żmudzkiego". Dopowiedzmy, że to wydarzenie, które się dzisiaj przemilcza, nie było odosobnionym przypadkiem.
Ta niespotykana gdzie indziej tolerancja (i to w czasach, które próbuje się teraz przedstawiać jako wręcz barbarzyńskie) dla innych niż własne poglądów i obyczajów nie oznaczała jednakże aprobaty dla zła, które prowadzić mogło do destrukcji państwa. I tak przykładowo, sejm warszawski z roku 1658 uchwalił wypędzenie arian z Rzeczypospolitej, których w Polsce cierpliwie znoszono od 1546 r., a więc ponad wiek, nawet mimo że występowali oni publicznie przeciw podstawowym dogmatom wiary chrześcijańskiej, jak choćby przeciw Trójcy Świętej. Kiedy jednak stanęli po stronie Szwedów podczas potopu - nie tylko oficjalnie popierając Karola Gustawa, ale także pełniąc nawet niechlubną rolę szpiegów przy szwedzkim generale Wirc, czym przyczynili się do wielu klęsk wojsk polskich w czasie tej wojny - miarka się przebrała. Co należy podkreślić - owo wypędzenie odbyło się bez rozlewu krwi i zostało rozłożone w czasie.
Nasze wartości
Polska "jedność przeciwieństw" dała także niezwykłą gdzie indziej w Europie gościnność, z jaką odnoszono się do obcych przybyszów, którzy często znajdowali u nas azyl, jak choćby Ormianie, podobny do tego, jaki otrzymali Żydzi wyrzuceni tuż przed drugą wojną światową z hitlerowskich Niemiec. Zresztą co do Żydów, to przyjmowaliśmy ich po wszystkich europejskich pogromach i obdarzaliśmy wieloma przywilejami. Współistnienie z obcymi było zresztą czymś zupełnie naturalnym w kraju, którym zarządzało wspólnie kilka narodów, których przedstawiciele byli uznawani przez Polaków za pełnoprawnych obywateli. Już samo przyjęcie bojarów litewskich i ruskich do grona nobilitowanych jest tego wymownym przykładem. Nie muszę chyba dodawać, że przyczyną takiego rozumienia innych było praktyczne stosowanie zasad chrześcijańskich. Z nich również, a szczególnie z kultu Maryjnego, wynikała wielka rola kobiet w polskich rodzinach, do których odnoszono się zawsze z atencją, a także wielka rola samej rodziny, którą starano się budować na wzór Tej z Nazaretu. Domy polskie, w szerokim tego słowa znaczeniu, stały się wśród wojennych i okupacyjnych zawieruch, jakich nigdy na polskich ziemiach nie brakowało, redutami, o które rozbijała się każda zalewająca nas fala zaborców. Przez całe epoki z uporem i z podziwu godnym lekceważeniem dom polski opierał się wszelkim próbom jego zniewolenia, stojąc na straży przechowywanych w sobie chrześcijańskich i narodowych wartości oraz pamiątek, goszcząc jednocześnie nawet nieprzyjaciół (jako że hołdowano zawsze zasadzie: Gość w dom - Bóg w dom) i odnosząc się z serdecznością do wszystkich potrzebujących. Proszę zwrócić uwagę chociażby na losy jeńców wojennych, których często osadzano na tzw. królewszczyznach, jak np. Puszcza Sandomierska, gdzie Niemcy, Szwedzi, Turcy czy Tatarzy szybko stawali się pełnoprawnymi obywatelami; ci ostatni zresztą mieli także niepodważalne prawo do wyznawania własnej wiary i budowy swych świątyń; znamienne jest także to, że większość z nich otrzymała indygenaty, co było równoznaczne z nobilitacją. Podkreślmy - działo się to w kraju podówczas w ścisłym znaczeniu chrześcijańskim, a postępowano w ten sposób z wrogami naszej wiary i państwowości (sic!). Trudno się więc dziwić, że potem Turcja nie zaakceptowała rozbiorów Polski, przez całe lata ostentacyjnie zachowując miejsce dla naszego posła, i jednocześnie wprawia w osłupienie nieuctwo lub zła wola tych, którzy obecnie narzekają na polską rzekomą nietolerancję i ksenofobię...
Polska szlachetność
Nasi pradziadowie, dziadowie i ojcowie starali się żyć szlachetnie. Od tego zresztą słowa, które dźwięczy czysto i jasno jak stal uderzona na mrozie, wywodzi się szlachectwo, które - jak mówi Brückner - roznieśliśmy po Rusi i Litwie i które pojmowaliśmy przede wszystkim jako zobowiązanie wobec Boga, naszego człowieczeństwa i państwa. (Stąd nasza słynna dewiza, którą próbuje się dziś wymazać nie tylko ze ściany Sejmu: Bóg, Honor i Ojczyzna.) Zobowiązanie tak wielkie, że nawet ci, którzy sądzili, iż przypadło im ono niejako automatycznie z urodzenia, nie wahali się stawać w narodowych potrzebach wtedy, gdy wróg zagrażał umiłowanej Ojczyźnie, temu zbiorowi ojcowizn. Pozostały po nich kurhany na Podolu i Konstytucja 3 Maja.
Szlachectwo było również często utożsamiane z arystokratyzmem ducha, objawiającym się m.in. szacunkiem dla innych, często słabszych, mniej wykształconych, gorzej sytuowanych; a także właściwym gustem, elegancją manier, delikatnością obyczajów, które nie oznaczały jednak zniewieściałości. Z tego depozytu cnót wynikała duma narodowa, której w żadnym razie nie można utożsamiać z pychą. Duma była nieodłącznym składnikiem godności oznaczającej pewną niepowtarzalną dostojną odświętność, wypływającą nie z nieuzasadnionej zarozumiałości, a z odkrycia własnej niepowtarzalnej wartości. Wyjątkowości, wynikającej z chrześcijańskiego pojęcia człowieczeństwa, gdzie słowo "człowiek - brzmi dumnie", tylko dlatego, że został on stworzony na wzór i podobieństwo Boga i mieszka w nim Duch Święty. Jakże więc można go było nie szanować?
Kultura dawnej Polski przypominała poniekąd słynne silva rerum (rzeczy różne), księgę istniejącą prawie w każdym dawnym dworze, w której tuż przy wielkich sprawach kościelnych czy narodowych notowano najzwyklejsze wydarzenia gospodarskie, jak ocielenie się jałówki, bądź osobiste zapiski pamiętnikarskie dotyczące życia rodzinnego i towarzyskiego. Było to życie, szczególnie w XVII w., niezwykle bujne i pełne nieporadnej często, ale rozbrajającej szczerości, w którym europejskość łączyć się mogła z orientalizmem, żarliwa religijność z gwałtownym hedonizmem, gorący patriotyzm ze swoiście pojętym kosmopolityzmem, a obrona z gościnnością. Wszystkie emocje były skrajne i mocne w wyrazie, brzydzono się bowiem letniością, która - jak głosi Biblia - jest niemiła Bogu. Dlatego jeśli walczono - to z bezprzykładnym bohaterstwem, jeśli się bawiono - to do upadłego, jeśli goszczono - to z rozmachem, jeśli kochano - to na zabój, jeśli nienawidzono - ...cóż, i nienawiść się trafiała, ale zwykle potrafiono ją okiełznać, powołując się oczywiście na przykład Chrystusa, który wybaczył nawet tym, którym na ludzki sposób wybaczyć nie sposób. W ogóle wiara chrześcijańska była fundamentem kultury staropolskiej i na nim wzniesiono tę naszą niezwykłość, zwaną sarmatyzmem. Skrzącą się wszystkimi możliwymi odcieniami wzruszeń i zachwytów nad Bożym światem, a odsądzaną dzisiaj od czci i wiary przez różnego typu postoświeceniowych "mędrców", którzy "mieniąc się być wyższymi nad wszystkie mocarze świata", mają w wielkiej pogardzie tradycję narodową.
To, czy dzisiaj powinniśmy się wstydzić, jak się to nam często sugeruje, tej kultury naszych praojców, czy też pielęgnować to dziedzictwo i iskrę ofiarowanej nam dawnej wielkości rozniecić w sobie w wielki płomień - pozostawiam ocenie Czytelników. Zanim jednak podejmie się jakąkolwiek decyzję, trzeba na moment wyłączyć telewizor i jeden listopadowy wieczór spędzić na przemyśleniu dziejów Narodu, które są przecież także naszą historią, naszymi korzeniami.
Ryszard Sziler
"Nasz Dziennik" 12-13 listopada 2005
Autor: mj