Z wielkim sercem po miejsce w historii
Treść
Już pod koniec lutego Justyna Kowalczyk praktycznie zapewniła sobie zwycięstwo we wszelkich plebiscytach na najlepszego polskiego sportowca 2009 roku. Po spektakularnych, historycznych sukcesach na mistrzostwach świata w Libercu nasza biegaczka narciarska stała się prawdziwą gwiazdą, choć sama przed tym mianem broni się, jak może. Chce pozostać skromna i w spokoju, z dala od fleszy i kamer, robić swoje.
Początek pod górkę
Narciarski świat po raz pierwszy usłyszał o niej podczas mistrzostw świata w Oberstdorfie w 2005 roku. Polka wypadła w nich nadspodziewanie dobrze, a błysnęła na dystansie 30 km, który ukończyła z czwartym czasem. To był szok także dla rywalek, które w młodej Justynie zobaczyły wielki talent i groźną konkurentkę. Radość trwała jednak bardzo krótko. Niedługo później wybuchła bowiem bomba. Międzynarodowa Federacja Narciarska nałożyła na Polkę dwuletnią dyskwalifikację za rzekome stosowanie dopingu. W tym momencie wspaniale rozwijająca się kariera stanęła pod znakiem zapytania, trzeba było odłożyć marzenia o wyjeździe na igrzyska do Turynu. Okazało się, że Kowalczyk (nieświadomie!) przyjęła specyfik faktycznie znajdujący się na liście środków zakazanych, ale nie w celach zwiększenia siły czy wydolności - wszedł on w skład lekarstwa przyjętego dla złagodzenia skutków kontuzji ścięgna Achillesa. Nie byłoby problemu, gdyby ktoś ten fakt odpowiednim instytucjom zgłosił. Niestety nikt tego nie uczynił. Kowalczyk się nie poddała, przeciwnie. Zawzięcie trenowała jeszcze intensywniej, licząc na to, iż niesłuszna kara zostanie skrócona. Faktycznie, tak się stało. - Z jednej strony jestem strasznie silną babą z mocnym charakterem, z drugiej - gdybym się poddała, to by znaczyło, że jestem winna. A ja winna nie byłam, winna się nie czułam i musiałam to udowodnić. Chciałam pokazać, że do sukcesów i dobrych wyników wcale nie są mi potrzebne żadne niedozwolone substancje, wystarczy ciężka praca. Paradoksalnie najtrudniejsza nie była dla mnie wcale wiadomość o dyskwalifikacji, tylko początek kolejnego sezonu, gdy nie mogłam startować. Kiedy w listopadzie dziewczyny rozpoczęły rywalizację, wpadłyśmy na siebie w Kuusamo, i nie mogłam patrzeć, jak walczą. Uciekłam do hotelu. Na szczęście czas biegł i leczył rany. Ale też sama nie wiem, jak bym sobie z tym wszystkim poradziła, gdyby nie wsparcie najbliższych: rodziny, trenera Aleksandra Wierietielnego, doktora Roberta Śmigielskiego. Wszyscy oni nie tylko mnie bronili, wspierali, ale i wierzyli, że jestem niewinna. Czułam to i dodawało mi to sił - opowiada nasza zawodniczka.
W Turynie po olimpijski brąz
17 grudnia 2005 r. pierwszy raz po dyskwalifikacji pojawiła się na zawodach FIS w czeskiej miejscowości Horni Misecky i wygrała dwa biegi na 5 km techniką klasyczną i na 10 km techniką dowolną. Niedługo później zajęła szóste miejsce w sprincie zaliczanym do klasyfikacji Pucharu Świata w czeskim Nowym Mieście, a 7 stycznia 2006 r. w estońskim Otepaeae po raz pierwszy w karierze stanęła na podium zawodów PŚ. Uplasowała się na trzecim miejscu w biegu na 10 km techniką klasyczną. To był największy sukces w historii polskich biegów narciarskich kobiet i... wystarczył, by Kowalczyk od razu znalazła się na krótkiej liście naszych olimpijskich nadziei. Pochodząca z Kasiny Wielkiej zawodniczka do Turynu pojechała z nadziejami, ale z presją długo nie potrafiła sobie poradzić. Bardzo chciała, może aż za bardzo. Kiedy wyruszała na trasę ulubionego biegu na 10 km klasykiem, czuła na sobie oczy sportowej Polski i na początku wydawało się, że może swe marzenia spełnić. Niestety w pewnym momencie zachwiała się, upadła, straciła przytomność. Ogromny wysiłek, pokładane w niej nadzieje, presja okazały się zabójcze. I zapewne 9 na 10 sportowców by rozbiły, pokonały, ale nie panią Justynę. Chociaż mocno odczuła niepowodzenie. - Niby trzymałam się kupy, niby wszystko było w porządku, ale dwa dni po tym biegu złamało mnie jak nigdy dotąd. Przeżywałam naprawdę straszne chwile. Postanowiłam wtedy za wszelką cenę oderwać się od sportu, od tej presji, która towarzyszy igrzyskom. Oczywiście nie przestałam trenować, pracować, ale pofolgowałam sobie z reżimem - dietą, chodzeniem spać o określonej porze, stuprocentowym wypoczynkiem. Zaczęłam na przykład jeść czekoladę, czego nie powinnam. W ten sposób zadziałał mój system obronny, ale dzięki temu się rozluźniłam - mówi. W piątek, 24 lutego 2006 r., Polka wbiegła dzięki temu do historii, zajmując fantastyczne trzecie miejsce w olimpijskim biegu na 30 kilometrów. To był wielki sukces, pokaz jej możliwości, umiejętności i hartu ducha, którego nic nie potrafiło pokonać.
Harując (z uśmiechem) za dwóch
Bo Justyna Kowalczyk jest wyjątkowym sportowcem, wyjątkową osobą. Pracuje za dwóch, może nawet za trzech, ale nie narzeka. Gdy przed laty przygotowywała się do sezonu wraz z kadrą mężczyzn, znosiła większe obciążenia niż oni, pokonywała dziennie więcej kilometrów. Nigdy nie narzekała, choć nieraz z bólu i wysiłku uroniła łzę czy nie przespała nocy. - Usłyszałem kiedyś żarcik, że przed igrzyskami było pewnie jak przed maturą: dwa tygodnie wcześniej stanęłam na nartach, zaczęłam przygotowania i zdobyłam medal. Uśmiałam się, bo biegi są jedną z najcięższych, najtrudniejszych i wymagających największego poświęcenia oraz pracy dyscyplin. Trenujemy po osiem godzin dziennie i jest to harówa, jakiej wielu by nie wytrzymało. Miesięcznie jesteśmy w domu góra tydzień i to tylko wiosną, latem i jesienią. Zimą praktycznie przebywamy poza nim trzy, cztery miesiące z rzędu. To największa cena, bo żyjemy z doskoku. Kontakt z najbliższymi mamy głównie przez telefon komórkowy. Do ciężkiej pracy jesteśmy jednak przyzwyczajeni. Wykonujemy ją z uśmiechem, bo jakby sprawiała cierpienie, smutek, łzy, nie miałaby sensu. Wszystko trzeba robić z wielkim serduszkiem. Pewnie - czasem boli, bo boleć musi, organizmu nie da się oszukać, jesteśmy tylko ludźmi - przyznaje. Przez lata Kowalczyk pracowała tak ciężko, że aż trener musiał ją uspokajać i hamować. Nie zawsze mu się to zresztą udawało, bo pasja i zawziętość, z jakimi jego podopieczna robiła swoje, były niewiarygodne. - Podchodziłam do zajęć bez kompromisów, nawet jak mnie coś bolało albo byłam chora, musiałam wykonać wszystko na sto procent. Teraz już bardziej dbam o siebie, bo wiem, iż przede mną niemało lat biegania, a zdrowie to podstawa. Ale też odkąd pamiętam, zawsze bardzo dużo wymagałam od siebie: czy to w biegach, sporcie, czy innych dziedzinach życia. Tak jest do dziś i tak pewnie będzie i jutro. Zatem gdy już się za coś zabieram, czyli w tym przypadku idę na trening, staram się robić wszystko to, na co w danym momencie pozwala mi organizm, zdrowie, próbuję maksymalnie wykorzystać jego potencjał i możliwości. Nie oszukujmy się, w sportach wytrzymałościowych, a biegi takim są, liczba przebiegniętych kilometrów i przerzuconych kilogramów na siłowni jest wprost proporcjonalna do osiąganych wyników. Nie ma innej drogi, nie można w inny sposób dochodzić do mistrzostwa. Pewnie niektórzy chcieliby, żeby było łatwiej i przyjemniej, ale z drugiej strony czy sukcesy wówczas smakowałyby podobnie? Ja wiem, że wylewam mnóstwo potu, czasami łez, lecz dzięki temu swoją pracę wykonuję uczciwie, nie oszukuję trenera i siebie - mówi.
Z tym trenerem na zawsze
Kowalczyk ma wielki talent, ale też ma szczęście, bo trafiła na osobę, która potrafiła i potrafi szlifować go doskonale. To Aleksander Wierietielny, bez którego nawet nie wyobraża sobie swojej kariery. - Jestem przekona, że w momencie mojej dyskwalifikacji większość trenerów by się ode mnie odwróciła, odeszła. Trener Wierietielny ani przez moment o tym nie pomyślał, więcej, był mi wówczas ogromnym i nieocenionym wsparciem. Zawsze we mnie wierzył, nigdy tego nie zapomnę, ale oczywiście nie tylko dlatego uważam go za kogoś wyjątkowego. Ma wspaniały charakter, jest bardzo życzliwą i po prostu dobrą osobą. Nie ma w nim zazdrości i zawiści, liczy się dla niego człowiek, nie zawodnik. O warsztacie szkoleniowym nawet nie wspominam, świadczą o nim wyniki - dodaje nasza mistrzyni świata. Od kilku lat Wierietielny jest trenerem pani Justyny "na wyłączność", pracuje z nią sztab ludzi, w którym nieocenioną rolę odgrywa znakomity serwismen Ulf Olsson, wcześniej pomagający świetnej Czeszce Katerinie Neumannovej. Efekty są spektakularne.
Przed igrzyskami olimpijskimi w Turynie spektakularne sukcesy polskich biegaczy pamiętali tylko starsi kibice. W 1978 r. na mistrzostwach świata w Lahti Józef Łuszczek wygrał bieg na dystansie 15 km, na 30 km był trzeci i... nastąpiły długie lata bez wielkich zwycięstw. Kowalczyk błysnęła w 2006 roku. Od tamtej pory wygrała kilka zawodów Pucharu Świata (aktualnie już pięć), zajęła trzecie miejsce w klasyfikacji generalnej cyklu. Stała się gwiazdą, chociaż sama nigdy się za nią nie uważała i nie uważa. Przed mistrzostwami w Libercu była naszą największą nadzieją na sukces, ale niczego nie obiecywała. Skupiona na pracy robiła swoje i efekty przeszły wyobrażenie. Najpierw zdobyła brązowy medal na 10 km techniką klasyczną, a potem nie było już na nią siły. W fantastycznym stylu wygrała biegi łączony i na 30 km techniką dowolną, przechodząc do historii i już w lutym... stając się główną faworytką w konkursie na najlepszego polskiego sportowca roku. - Tajemnica sukcesu? Dostałam od Boga odrobinę talentu i charakteru, mam wspaniałych rodziców, którzy mnie wychowali, jak wychowali, trenera, który mnie sportowo prowadzi. I jakoś ten talent pomnażam - opowiada Kowalczyk, która ma zaledwie 26 lat i jeszcze kilka igrzysk olimpijskich oraz mistrzostw świata przed sobą.
Piotr Skrobisz
"Nasz Dziennik" 2009-03-03
Autor: wa