Z rodziną raźniej
Treść
O olimpijskich marzeniach opowiada snowboardzistka, Paulina Ligocka
Już za kilka dni zadebiutuje Pani w zimowych igrzyskach olimpijskich - jest trema?
- Powoli zaczynam ją odczuwać. Tym bardziej że ludzie na mnie liczą, wierząc, że mogę w Turynie sprawić niespodziankę. Ja staram się zachować spokój - co ma być, to będzie. Wiem doskonale, że w halfpipe najmniejszy nawet błąd, jedna podpórka oznacza zwykle kres marzeń o sukcesie. Można być dobrym, wykonywać trudne i wymagające triki - a mogę się pochwalić, że mam takie w programie - i popełnić malutki błąd, który wszystko przekreśli. Nie jest tak jak choćby w łyżwiarstwie figurowym, gdzie człowiek nawet gdy się wywróci, wstaje i jedzie dalej. Jeśli ja się potknę - a o to naprawdę nie jest trudno - to tracę prędkość, wysokość i dostaję mało punktów od sędziów. A co za tym idzie - spadam na dalekie miejsce.
Cieszę się, że będę na igrzyskach, postaram się wypaść jak najlepiej, ale nie mogę niczego obiecać.
Jakie zatem są Pani cele i oczekiwania?
- Przede wszystkim chciałabym dostać się do szerokiego finału. To mój plan minimum, którego realizacja da mi jednak całkiem sporą satysfakcję. A gdy się uda - nie będę już miała nic do stracenia i zaatakuję na sto procent swoich możliwości. Wtedy już nie będę kalkulować, ale zaryzykuję, postawię wszystko na jedną kartę i pojadę na "maksa". Czy skończy się to czwartym, dwunastym, czy jeszcze jakimś innym miejscem - zobaczymy.
Nie da się jednak ukryć, że z Pani występem wiążemy duże nadzieje, zwłaszcza po zwycięskich zawodach Pucharu Świata.
- Zdaję sobie z tego sprawę, ale o powtórkę będzie bardzo ciężko choćby z tego powodu, że we wspomnianym konkursie nie wystąpiły znakomite Amerykanki. Choć - nie ukrywam - stawka i tak była bardzo mocna. Ale niczego nie obiecam, bo nie chcę nikogo zawieść. Pewnie, jadę do Turynu po jak najlepszy wynik, postaram się pojechać najlepiej jak potrafię, ale to jest tylko sport, a w sporcie wszystko może się zdarzyć.
Sukces w Leysin na pewno jednak Panią podbudował, umocnił wiarę we własne umiejętności?
- Podbudowało mnie przede wszystkim to, że udało mi się wykonać bardzo trudną kombinację trików. Szczególnie ucieszył mnie dobry Haakon Flip, który potrafi zrobić tylko kilka snowboardzistek na świecie. Dzięki niemu zresztą wygrałam w Szwajcarii. Owszem - wierzę w to, że mogę go powtórzyć na olimpiadzie.
Halfpipe to dyscyplina bardzo efektowna, ale zarazem zostawiająca minimalny tylko margines na błąd lub niezostawiająca go wcale. Co może zadecydować o ostatecznym sukcesie?
- Mówiąc konkretnie - kilka elementów. Liczy się trudność skoków, ich wysokość, czystość, styl. Dużo może dać chwycenie deski podczas obrotu. Wiele zależy także od sędziów, ich podejścia. Często zdania widzów, obserwatorów i arbitrów są podzielone, stąd niczego nie można być pewnym.
Jest jeszcze presja, która szczególnie na igrzyskach jest mocno odczuwalna. Jeszcze nigdy nie byłam na olimpiadzie, dlatego nie wiem, jak na nią zareaguję, jak na mnie wpłynie, jak sobie poradzę. Mogę się tak zestresować, że wywrócę się na pierwszym skoku, a może w ogóle mi nie przeszkodzi. Trudno powiedzieć. Pewnie w nocy przed startem nie będę mogła zasnąć, ale mam nadzieję, że moje chłodne i - jak dotąd - spokojne podejście do igrzysk mi pomoże. Po prostu - będzie, co ma być. Jestem pozytywnie nastawiona.
Często Pani podkreśla, że w snowboardzie bardziej od wyników ceni radość, jaką daje jego uprawianie...
- I to się nie zmieniło. Im więcej wprowadzam trików, uczę się nowych, trudnych elementów, tym bardziej odczuwam radość z tego sportu. Często jestem pytana o trening, czy jest ciężki, wyczerpujący. Owszem, ale dla mnie trening jest też przyjemnością. W snowboardzie zajęcia nie wyglądają tak, jak w innych dyscyplinach, nie przychodzi się na salę gimnastyczną, by przez trzy godziny wylewać pot. Treningiem jest też jazda na puchu czy skakanie na skoczni gdzieś poza trasami. W jego skład wchodzi sporo różnych rzeczy, których wykonanie sprawia ogromną frajdę.
Zastanawia się Pani, czy do olimpijskiego programu nie wprowadzić nowego triku - obrotu o 900 stopni.
- Tak, ale nie za wszelką cenę. Jak na razie jeszcze nie udało mi się go wylądować. W Turynie przed startem będę miała kilka dni zajęć, a podczas nich można się go nauczyć - ale czy się uda, sama nie wiem. Jest niesamowicie ciężki. Nie ukrywam, że moim marzeniem byłby układ - wspomniany obrót, Haakon Flip i 720 - gdyby się powiódł, można by myśleć o naprawdę świetnym wyniku.
Do Turynu pojechała Pani razem z tatą - Władysławem, który jest trenerem, i dwoma kuzynami - Mateuszem i Michałem, którzy także rywalizować będą na snowboardowych trasach. Razem raźniej?
- Pewnie. Jesteśmy bardzo zżytą rodziną, trzymamy się razem, podbudowujemy, wspieramy. Będziemy za siebie mocno trzymać kciuki i... denerwować się, żeby wszystko poszło dobrze.
Życzę więc tego i dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
"Nasz Dziennik" 2006-02-07
Autor: ab