Z pistoletem maszynowym pod ławką
Treść
Rozmowa ze Zbigniewem Narskim, urodzonym 29 lipca 1924 roku w Warszawie harcerzem, oficerem Kedywu, powstańcem warszawskim, o jego wiernej żołnierskiej służbie Polsce
Jak zaczęła się Pana działalność konspiracyjna?
- Kiedy wybuchła wojna, mój ojciec, który był wysokim urzędnikiem państwowym i komisarzem Giełdy Papierów Wartościowych w Warszawie, został ewakuowany do Lwowa; tam aresztowali go Sowieci. Tak więc w okupowanej Warszawie zostałem sam - byłem jeden u rodziców - z matką, dziadkami i ciotką. Wtedy też zaczęła się moja działalność konspiracyjna. Pierwszą akcją, którą przeprowadziliśmy z kolegami, było wydobycie ze stawu w parku Skaryszewskim - przed wojną nosił on imię Ignacego Jana Paderewskiego - karabinów i amunicji ukrytych tam przez polskich żołnierzy. Te militaria czyściliśmy, smarowaliśmy i ukrywaliśmy w naszych domach. Była to taka oddolna, niezorganizowana jeszcze konspiracja. Jednak tak właśnie się ona zaczęła w Warszawie. Na początku okupacji każdy we własnym zakresie robił, co mógł, aby przeciwstawić się niemieckiej agresji. Spontanicznie powstawało bardzo wiele organizacji niepodległościowych, które prowadziły działalność, każda na własną rękę - czasami było to niebezpieczne, bo jedni drugim wchodzili w drogę. Zanim udało się wszystkie te organizacje połączyć w jedną Armię Krajową, takie niekorzystne rozproszenie sił trwało kilka lat.
W czasie wojny był Pan w wieku szkolnym. Czy działalność konspiracyjną łączył Pan z nauką?
- Wielu młodych chłopców i wiele dziewcząt się uczyło, a jednocześnie walczyło z bronią w ręku. Ja podczas wojny uczyłem się w gimnazjum Giżyckiego na ulicy Puławskiej. Prawie wszyscy uczniowie tej szkoły należeli do batalionu harcerskiego, z którego później trafiali do różnych oddziałów Kierownictwa Dywersji Komendy Głównej AK, słynnego Kedywu. Ja również w końcu tam trafiłem. Niektóre zajęcia w naszej szkole wyglądały tak, że my po nocnej akcji spaliśmy na ławkach, pistolety maszynowe leżały pod ławkami, a pani nauczycielka stała na czatach. Moim pierwszym zajęciem, jeszcze w harcerstwie, było szkolenie drużyny. W tym celu musiałem postarać się o podręczniki wojskowe, przygotować plan szkolenia oraz znaleźć miejsce. Natomiast pierwszymi zadaniami dywersyjnymi, już w Kedywie, były drobne akcje - takie jak np. zamiana hasła na ulicznym transparencie "Jedźcie z nami do Niemiec" na inne - "Jedźcie sami", lub malowanie na murach znanych kotwic. Były to akcje, które miały nas oswoić z niebezpieczeństwem. Później przyszedł czas na akcje poważniejsze - myślę tu o wykonywaniu wyroków na zdrajcach. Z moralnego punktu widzenia nie było to dla nas łatwe, ale wiedzieliśmy, że nawet najlepiej zorganizowaną konspirację najszybciej mogą zniszczyć szpiedzy, zdrajcy i donosiciele. Organizacyjnie Armia Krajowa była, jeśli chodzi o tego typu zadania, bardzo sprawna. Osoba, na którą zapadł wyrok, prawie zawsze ginęła. Dość powiedzieć, że wyroki wykonywano nawet w samym Berlinie.
Jakie inne zadania wykonywał Pan w Kedywie?
- Później zostałem przydzielony do grupy "Andrzeja". Była to specjalna grupa Kedywu przeznaczona do większych operacji. Jedną z takich operacji było na przykład zdobycie cukru dla Warszawy. Stolica bowiem cierpiała na poważny deficyt tego produktu. Opanowaliśmy więc na krótko fabrykę, w której wytwarzano słodkie przetwory dla Niemców. Zagarnięty podczas tej akcji cukier rozwieźliśmy później do różnych miejsc na terenie Warszawy. W sumie rozprowadziliśmy w ten sposób dwanaście ciężarówek cukru.
Czy grupa "Andrzeja" była liczna?
- Było nas w sumie około czterdziestu młodych chłopców, uzbrojonych w dwa lekkie karabiny maszynowe, pistolety maszynowe, pistolety zwykłe, granaty obronne i dymne - bo nigdy nie wiadomo było, co się wydarzy. Poza tym zawsze dwu lub trzech chłopaków przebranych było w mundury niemieckie, by w razie pojawienia się kolumny samochodów z niemieckimi żołnierzami skierować ją w inną ulicę - żeby nam nie przeszkadzali i żeby nie było konieczności strzelania do zwykłych żołnierzy Wehrmachtu. Zawsze staraliśmy się unikać starć z nimi, bo naszym zadaniem nie była walka z całą armią niemiecką, a tylko z jej aparatem represyjnym - on nam głównie szkodził. Zwykły niemiecki żołnierz nie był celem naszych ataków.
Co się działo, kiedy któryś z Was został ranny?
- Wtedy zajmowała się nim nasza zakonspirowana służba zdrowia. A była ona bardzo sprawna. Przytoczę tu przykład. Kiedy mój dobry kolega Zbyszek Wojniak został postrzelony nad płucem - było to kilkanaście dni przed wybuchem Powstania Warszawskiego, zatelefonowałem do naszego punktu kontaktowego. Zaraz przyjechał samochód, zabrano go, a po 5 dniach leczenia był już znowu z nami, tak sprawny, jakby nigdy nic złego mu się nie przytrafiło. W warunkach konspiracji było to nadzwyczajne dokonanie. Muszę zresztą powiedzieć, że cała polska konspiracja podczas wojny funkcjonowała doskonale, głównie dlatego że włączał się do niej praktycznie cały Naród. Przytoczę tu jeszcze inny przykład. Któregoś razu jechaliśmy z kolegą samochodem i przy placu Zbawiciela mieliśmy wypadek. Dość mocno się potłukliśmy, a samochód był już do niczego. Weszliśmy do najbliższej apteki. Od razu udzielono nam pomocy. Do tego jeszcze aptekarce oddałem na przechowanie swojego ViS-a. Po kilku dniach zgłosiła się po niego nasza łączniczka. Aptekarka, jak gdyby nigdy nic, oddała go jej. Właściwie można było liczyć na pomoc każdego Polaka napotkanego na ulicy.
Jak zaczął się udział Pana oddziału w Powstaniu Warszawskim?
- 1 sierpnia ok. godz. 10.00 mieliśmy spotkać się na placu Grzybowskim. Tam, według pierwotnego planu, powinniśmy wsiąść do samochodów i być przewiezieni gdzieś w okolice między Żyrardowem a Puszczą Kampinoską, gdzie mieliśmy rozpocząć działania dywersyjne skierowane przeciwko niemieckim dostawom broni i zaopatrzenia do Warszawy. Ten plan jednak przepadł, bo na placu Grzybowskim zatrzymała się kolumna niemiecka, a naszych samochodów nie było. Wróciłem do domu i tam czekałem na rozkazy. Łączniczka z nimi pojawiła się gdzieś o godz. 13.00. Miałem się stawić na ulicy Sienkiewicza i zameldować w oddziale Wojskowej Służby Ochrony Powstania. Były to jednostki, które miały za zadanie nie dopuścić do zniszczenia pewnych obiektów w Warszawie, aby ich nie obrabowano i nie zniszczono. Stawiłem się tam po godz. 16.00, a już o godz. 17.00 zaczęła się strzelanina. Dostaliśmy rozkaz zajęcia budynku Poczty Głównej. Szczerze mówiąc, był to jednak rozkaz niewykonalny, bo Niemcy, którzy byli w tym budynku, prowadzili tak silny ogień zaporowy z karabinów maszynowych, że nikt by do niego nie dotarł żywy. Nasz porucznik "Szary" nie wykonał więc tego rozkazu, ponieważ równałoby się to z całkowitym zniszczeniem oddziału bez jakiegokolwiek pożytku. Tego dnia po raz pierwszy zobaczyłem wstrząsający widok płynącej rynsztokami po deszczu wody czerwonej od ludzkiej krwi.
Czy cywilni mieszkańcy Warszawy wspierali Was w walce?
- Do powstania włączyli się niemal wszyscy warszawiacy, bez względu na wiek. Pamiętam scenę, kiedy miałem iść do zabitego Niemca po jego broń i amunicję. Już zdjąłem buty, żeby podejść po cichu, kiedy nagle uprzedziła mnie najwyżej 12-letnia dziewczynka. Powiedziała, że ona pójdzie, bo trudniej ją zauważyć. Nie czekając nawet na odpowiedź, skoczyła do Niemca i przyniosła jego uzbrojenie - tak jakby to była dla niej zwyczajna rzecz. Obawiam się, że dla współczesnego młodego pokolenia Polaków taka postawa jest nie do pojęcia. Były też inne trudne sytuacje, w których z oddaniem wspierali nas cywile. Któregoś dnia wjechało na naszą ulicę niemieckie działo pancerne. Trzeba było szybko zorganizować obronę od tyłu. Wyszło tak, że całą tę obronę stanowiłem ja z jednym pistoletem maszynowym, bo reszta żołnierzy była po drugiej stronie bloku. Na szczęście wsparli mnie cywile - dwóch starszych panów z karabinkami francuskimi pamiętającymi I wojnę światową i kilka dziewcząt. One powiedziały mi, gdzie się znajdują beczki z benzyną. Rozlaliśmy ją do butelek i przy ich pomocy spaliliśmy to działo. Jego szczątki stały na ulicy Sienkiewicza do końca powstania.
Jakich metod walki powstańcy używali przeciwko Niemcom?
- Metody te musieliśmy dostosować do bardzo małej ilości broni, którą posiadaliśmy, i do metod walki, jakich używał nasz wróg. Żołnierze niemieccy w niewielkiej tylko liczbie brali udział w tłumieniu powstania. Niemcy wykorzystywali do walk z powstańcami podległe sobie oddziały składające się z najemników, głównie z Ukraińców, Rosjan, Azerów, Kałmuków i przedstawicieli innych narodów wschodnich. Trudno było ich nawet nazywać żołnierzami, byli to po prostu degeneraci i siepacze, którzy mordowali wszystkich bez względu na wiek czy stan zdrowia. Walka z tymi straceńcami to była walka na śmierć i życie. Najczęściej prowadziło się ją o każde pomieszczenie budynku. Tak więc dochodziło do sytuacji, kiedy strzelało się od ściany do ściany - nawet z granatów karabinowych, lub walczyło się wręcz. Do takiej walki byli jednak skłonni jedynie najemnicy - żołnierze niemieccy unikali jej jak ognia. Oni byli trybikami w wielkiej niemieckiej machinie wojennej, która przewidywała jedynie akcje grupowe, i to pod ścisłą komendą. Taktyka walki, jaką stosowały oddziały niemieckie podczas powstania, polegała - w pierwszym etapie - na ostrzeliwaniu budynku, który miał być zdobyty, z dział czołgowych. Wtedy my wycofywaliśmy się do tylnych pomieszczeń, najczęściej oficyn, i czekaliśmy, aż skończy się ten ciężki ostrzał. Potem do ataku szła niemiecka piechota, a my, obserwując to, jeszcze spokojnie czekaliśmy. Dopiero kiedy żołnierze przeciwnika doszli do linii budynku, zaczynaliśmy przeciwuderzenie. Nasza taktyka była koniecznością, ponieważ mieliśmy bardzo mało uzbrojenia i amunicji. Gdybyśmy próbowali atakujących od razu zatrzymać ogniem, Niemcy pozwoliliby nam wystrzelać amunicję, a potem natarliby i byłby z nami koniec. My jednak nie dawaliśmy im tej satysfakcji, pozwalaliśmy atakującym podejść blisko, a potem raziliśmy ich czym się tylko dało. Nie tylko z karabinów i pistoletów, których było mało, ale także przy użyciu kamieni, kolb - co tylko wpadło w ręce. Niemcy przeważnie nie wytrzymywali takiego "przywitania" i się cofali. Za jakiś czas powtarzał się ten sam scenariusz. Gdybyśmy posiadali równorzędne z Niemcami uzbrojenie, wyglądałoby to wszystko inaczej. Jednak ja i tak nazywam cudem to, że byliśmy w stanie skutecznie odpierać ataki wroga.
Czy walcząc, mieliście nadzieję, że ktoś Wam pomoże?
- Po kilku pierwszych dniach powstania nie mieliśmy już nadziei na pomoc z zewnątrz. Te alianckie zrzuty to było tylko mydlenie oczu, bo przecież mało co z nich do nas docierało. Wiedzieliśmy, że skazano nas na zniszczenie. Niemcy początkowo mordowali wszystkich, zależało to jeszcze od miejscowego dowódcy. Niektórzy oszczędzali ludność cywilną - inni nie. Na przykład na Woli i Ochocie była jedna wielka rzeź. Nie było więc sensu się poddawać, bo i tak równało się to ze śmiercią.
Jakie zdarzenia z okresu powstania najmocniej utkwiły w Pańskiej pamięci?
- Byłem żołnierzem, więc najlepiej pamiętam epizody związane z walką. Bardzo ciężkim przeżyciem, którego nie zapomnę chyba do końca życia, była moja indywidualna akcja, podczas której ratowałem życie rannemu koledze. Leżał on pod ścianę wypalonej kamienicy. Ściana ta znajdowała się pod ciągłym obstrzałem niemieckich karabinów maszynowych. Na szczęście dla mojego kolegi były one usadowione nieco niżej niż kamienica, tak że pociski uderzały na linii znajdującej się jakieś 50 centymetrów ponad podłożem. Podczołgałem się do niego, prawie leżąc, chwyciłem go za szelki, kołnierz i odpychając się od ziemi nogami, powoli wlokłem. Co gorsza, kolega był ranny w brzuch, rana była otwarta, a na nią ciągle sypały się odłamki cegieł kruszonych przez uderzające ponad nami w ścianę pociski. Gryzły one ścianę tak blisko, że czułem na ciele bijące od nich ciepło. Ranny był wyjątkowo silnym mężczyzną, dzięki temu przeżył to wszystko - i żyje do dziś. Kiedy go już dociągnąłem w bezpieczne miejsce, byłem tak wyczerpany fizycznie i psychicznie, że po prostu zdrętwiałem i przez jakiś czas nie mogłem się ruszać, nie mogłem nawet wydobyć z siebie ani jednego słowa. Inne pamiętne zdarzenie miało miejsce na Alejach Jerozolimskich, nieco przed skrzyżowaniem z Marszałkowską. Stanął tam niemiecki czołg - pantera. Trzeba się go było jakoś pozbyć. Poszliśmy więc we dwóch z kolegą. Zajęliśmy stanowiska za barykadą. Mój towarzysz strzelił w stronę czołgu z PIAT-a. Trafił, ale efekt był prawie żaden, bo przez pomyłkę zamiast pocisku przeciwczołgowego załadował pocisk rozpryskowy. Załoga czołgu wystraszyła się tylko, a gdy się opamiętali, strzelili w naszą barykadę. Na szczęście dla nas oni również się pomylili, bo użyli pocisku przeciwpancernego, a nie rozpryskowego. Rozpryskowy rozniósłby całą barykadę razem z nami, a przeciwpancerny to zwykły kloc metalu, który uderzywszy w barykadę, po prostu przesunął ją, i nas razem z nią, o jakieś 10 metrów do tyłu. Było przy tym sporo huku. Cegły latały, jakby były zrobione ze styropianu. Na szczęście nic się nam nie stało, bo pod hełmami mieliśmy głowy dobrze owinięte bandażami. To skutecznie amortyzowało uderzenia cegieł. Tak więc nasza wycieczka na czołg zakończyła się - można powiedzieć - remisem. My wróciliśmy do siebie, a niemieccy czołgiści odjechali.
W jaki sposób zakończyło się dla Pana Powstanie Warszawskie?
- W nas, żołnierzach Powstania Warszawskiego, duch bojowy nie gasł. Właściwie mogliśmy się bronić jeszcze dłużej. Sprzyjały nam miejskie warunki walki - wypalone kamienice czy gruzowiska, kanały, tam można się było ukryć, osłonić. Stan uzbrojenia pod koniec powstania był lepszy niż na początku. Gorzej było z amunicją. Mieliśmy sporo broni odebranej Niemcom, przebiło się do nas kilka dobrze uzbrojonych oddziałów z Kampinosu, no i coś tam jednak docierało z tych alianckich zrzutów. Niestety, walkę musieliśmy przerwać z innych powodów. Najważniejszy z nich był głód. W ostatnich dniach powstania jedliśmy jedynie suchary, które z samolotów zrzucali nam Rosjanie. Smarowaliśmy je tłuszczem, który wypłynął wprost na ulice ze spalonego magazynu "Eres". Inną wielką dolegliwością był brak wody i jakichkolwiek warunków sanitarnych. Bez tego nie sposób jest żyć - a tym bardziej toczyć ciężkie boje o każdą kamienicę, każde jej pomieszczenie. Byliśmy więc zmuszeni się poddać, bo dalsza walka nie miała sensu. Nasze dowództwo obawiało się, że Niemcy nie będą traktować poddających się żołnierzy Kedywu jako jeńców wojennych, ponieważ ci najbardziej im szkodzili. Dlatego kazano nam przebrać się w cywilne ubrania i próbować opuścić Warszawę razem z kolumnami ludności cywilnej. Tak uczyniłem. Wmieszałem się między ludzi i szedłem. Na rogatkach zburzonej stolicy stali niemieccy oficerowie SD. Z wojennego doświadczenia wiedziałem, że w takich sytuacjach absolutnie nie można okazywać lęku. Uśmiechnąłem się więc do naszych prześladowców, oni odpowiedzieli mi uśmiechem - i przepuścili.
Co było dalej?
- Zaraz za Warszawą odłączyliśmy się z kolegami od kolumny i każdy poszedł w swoją stronę. Ja przez dwa tygodnie krążyłem w okolicach stolicy. Nie wiedziałem, co mam ze sobą zrobić, gdzie się udać. Z dowództwem AK kontakt został zerwany, mój rodzinny dom nie istniał, nie miałem pojęcia, gdzie są członkowie mojej rodziny. Przez te dwa tygodnie żywiłem się jedynie burakami cukrowymi i cebulą, które znalazłem na polu. Później spotkałem swoją szkolną nauczycielkę. Ona mieszkała na Okęciu i tam jakiś czas się ukrywałem. Pani nauczycielka załatwiła mi dokumenty świadczące o tym, że jestem robotnikiem. Pomyślałem sobie, że skoro mam już takie dokumenty, to muszę zdobyć jakiś robotniczy fach i żeby bezczynnie nie siedzieć, muszę znaleźć pracę. Zgodnie z zapotrzebowaniem ówczesnego rynku pracy wybrałem budownictwo. Zapisałem się do szkoły budowlanej. Tam nauczyłem się murować i zdobyłem jako taką wiedzę o tym rzemiośle. Jednak naukę musiałem wkrótce przerwać, bo pewnego dnia dostałem kartę z powołaniem do wojska - co gorsza, przydzielono mnie do Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Znowu byłem na rozdrożu. Wiedziałem, że ta komunistyczna formacja zajmuje się zwalczaniem partyzantki niepodległościowej, jako oficer Armii Krajowej nie mogłem więc do niej wstąpić. Służby wojskowej nie dało się jednak w tym czasie uniknąć. Wstąpiłem więc na ochotnika do oficerskiej szkoły piechoty. Trzeba tu jeszcze powiedzieć, że istniały takie niepisane odgórne dyrektywy, żeby żołnierze AK masowo wstępowali w szeregi wojska ludowego, a nawet w szeregi UB, aby przejąć kontrolę nad tymi organizacjami. Podam tu taki przykład. Zaraz po wojnie cały personel PUBP w Pułtusku stanowili akowcy. Gdy komuniści dowiedzieli się o tym, wysłali z Warszawy specjalną ekspedycję karną. Jednak wcześniej chłopcy dostali cynk i uciekli do lasu.
Zostałem przydzielony do batalionu szkolnego, który stacjonował na warszawskiej Cytadeli. Połowa chłopaków z tej szkoły była synami przedwojennych polskich oficerów, którzy całą wojnę spędzili jako internowani w Rumunii. Zupełnie nie wiedzieli, co się w Polsce wówczas działo. Zaraz wysłano nas wszystkich w okolice Ostrowi Mazowieckiej, abyśmy agitowali miejscową ludność do głosowania w słynnym referendum "trzy razy tak" oraz ochraniali punkty, w których głosowano. Zupełnie się do tego nie przykładaliśmy, co zresztą pokazały fatalne dla komunistów wyniki referendum na tym terenie, które ci oczywiście później sfałszowali. Nasza postawa nie uszła uwadze funkcjonariuszy Informacji Wojskowej. Wezwano mnie do dowództwa pułku, które znajdowało się w Warszawie. Kiedy tylko się tam zameldowałem, rozbrojono mnie i uwięziono w jakiejś piwnicy. Siedziałem tam ze dwie doby. Później przewieziono mnie na ulicę 11 Listopada, gdzie znajdowała się siedziba Informacji Wojskowej I Dywizji Piechoty Ludowego Wojska Polskiego, a przy niej więzienie. Trafiłem do celi o wymiarach 1,80 na 1,80 m. Jestem wysokim mężczyzną. Starość mnie trochę przygięła do ziemi, ale wówczas miałem około 2 metrów wzrostu, więc nie mogłem w tej celi ani stanąć prosto, ani się normalnie położyć - usiąść też nie było jak. Oczywiście przez całą dobę świeciła w celi mocna lampa. Budzili mnie około godz. 5.00, a leżeć pozwalali po godz. 23.00. Naszym więziennym prześladowcom chodziło oczywiście o to, by nas psychicznie złamać, wprowadzić w stany lękowe. Nie dałem się zastraszyć. W dużym stopniu pomogły mi w tym moje trudne żołnierskie doświadczenia i psychiczne hartowanie, które przeszliśmy w Kedywie.
Tak więc oprawcom nie udało się Pana złamać?
- Podczas przesłuchań nic ze mnie nie wydusili, oskarżyli mnie więc o sprawy wyssane z palca. Zarzucili mi, że śpiewałem zakazane pieśni, że w szkole oficerskiej chciałem zorganizować jakiś oddział wrogi władzy ludowej, który planował napaść na dowództwo oraz zrabować uzbrojenie. Do tych śpiewów się przyznałem, ale do organizowania oddziału nie, bo to był jakiś absurd. Żeby sytuacja była inna, to może bym nawet próbował, ale w tych czasach zwoływanie oddziału nie miało najmniejszego sensu. Siedziałem w więzieniu Informacji Wojskowej pół roku, później zrobili jakąś karykaturę procesu sądowego i skazano mnie na 8 lat więzienia oraz na utratę praw obywatelskich - ciekawe tylko jakich, przecież wówczas nikt ich nie posiadał. Trafiłem do więzienia karnego, do celi przeznaczonej najwyżej dla 6 osób, a siedziało w niej 15.
Jak długo przebywał Pan w komunistycznym więzieniu?
- Po wojnie władze komunistyczne uwolniły mojego ojca i umieściły go na stanowisku dyrektora departamentu przemysłu w Najwyższej Izbie Kontroli - podobnym urzędem kierował on przed wojną. Trzymali go na tym wysokim stanowisku tylko do czasu, kiedy nauczył swego komunistycznego następcę, jak się te specjalistyczne sprawy prowadzi. Podczas swego urzędowania ojciec miał pewne wpływy, szczególnie u kilku wyższych dowódców wojskowych, którzy byli przedwojennymi oficerami. Zaraz po wojnie było ich jeszcze trochę w ludowym wojsku. Tak więc ojciec, z ich pomocą, wystarał się o rewizję mojego procesu. W jej efekcie czas, który do tej pory spędziłem w więzieniu, uznano za wystarczającą karę i skierowano mnie na powrót do pułku. Tam przydzielono mi funkcję pisarza - w armii ludowej niewielu potrafiło pisać. Po niedługim czasie wezwał mnie oficer Informacji Wojskowej i wprost powiedział, że za to, iż mnie wypuścili, muszę zostać ich donosicielem, zwyczajnym szpiclem. Dali mi trochę czasu do namysłu. Dla mnie nie było nad czym myśleć, bo nie chciałem być żadnym szpiclem. Zacząłem więc myśleć nad czym innym, to znaczy nad tym, jak uciec z kraju, wiedziałem bowiem, że za to, że nie godzę się na tzw. współpracę, wkrótce znowu mnie aresztują.
Czy udało się Panu zrealizować plan ucieczki?
- Rozpoczęto właśnie akcję "Wisła". Pracowałem w sztabie, więc moją rolą było wówczas wydawanie żołnierzom broni, umundurowania, żywności itd. Natomiast moim szefem był przedwojenny kawalerzysta. Poróżnił się on z kwatermistrzem pułku, sowieckim kapitanem, i ten chciał go oskarżyć o sabotaż. W tym samym czasie jeden z magazynierów coś tam przeskrobał, tak że trzeba go było przewieźć pod eskortą do sądu. Mnie i mojemu szefowi powierzono tę misję. Jak się domyśliłem, ten sąd miał zająć się od razu eskortowanym i eskortującymi. Mówię więc do mojego szefa: "coś mi się zdaje, że to wszystko się dla nas marnie skończy". On się ze mną zgodził. Nie namyślając się wiele, postanowiliśmy - wiejemy. Nasz więzień oczywiście się z nami zgodził. Jako że pracowałem w sztabie, miałem dostęp do różnych pieczęci i dokumentów. Nastemplowałem więc sporo niewypełnionych druków rozkazu wyjazdu. Dzięki temu mogliśmy jechać, gdzie nasza wola. Wybraliśmy granicę południową, wsiedliśmy do pociągu i bez żadnych przeszkód dotarliśmy do Karpacza. Z tego miejsca szliśmy już pieszo, przeważnie łożyskami strumieni, żeby nas nie mogli wytropić. Kiedy przekroczyliśmy już czeską granicę, niedaleko za nią stał niewielki turystyczny ośrodek. Tam postanowiliśmy szukać schronienia i odpoczynku. W budynku był tylko jeden człowiek, Czech, który go dozorował. Chłop był widać inteligentny, bo od razu poznał, cośmy za jedni, i nie trzeba mu było wiele tłumaczyć. Powiedziałem tylko, że chcemy przedostać się do Niemiec. Obiecał nam pomóc, wyjaśnił, że za kilka dni przyjedzie do ośrodka samochód z firmy, która jest jego właścicielem, i tym pojazdem zabiorą nas do Pragi, a stamtąd wyślą pociągiem do Tahova, miasteczka położonego przy samej granicy z Niemcami. Dotrzymał słowa. W drodze do Tahova mieliśmy pewne kłopoty, bo zainteresowali się nami jacyś tajniacy. Postanowiliśmy więc, że na najbliższej stacji wysiądziemy tuż przed odjazdem pociągu. Jeżeli oni wysiądą za nami i będą chcieli nas zatrzymać - użyjemy broni. Cały czas mieliśmy ją ukrytą pod połami płaszczy. Szczęśliwie nie wysiedli za nami. Do granicy było niedaleko, więc skokami, jak na patrolu, wkrótce dotarliśmy do niej. Opatrzność miała nas w opiece - na strażnicach nie było nikogo. Ostrożnie przekroczyliśmy linię graniczną. Po jeszcze kilku przygodach w końcu dotarliśmy do niemieckiego miasteczka, w którym zameldowaliśmy się w amerykańskiej komendzie.
W jaki sposób doszło do tego, że na stałe osiadł Pan w Holandii?
- Wojna się już skończyła, trzeba było coś z nami zrobić. Składano nam różne propozycje. Można było wyjechać do Kanady, tam pracować 2 lata w lesie, po czym dostawało się za tę pracę jednorazowe wynagrodzenie, które pozwalało kupić sobie jakieś gospodarstwo czy założyć firmę. Wielu wybrało tę opcję. Inni, a wśród nich ja, woleli znaleźć przystań gdzieś bliżej Ojczyzny. Osiedlano się więc m.in. we Francji, w Belgii - ja wybrałem Holandię. Przewieziono nas do obozu demobilizacyjnego w Eindhoven. Byli tam ludzie bardzo różni, z różnych krajów, ale wszystkich łączyła nienawiść do systemu komunistycznego. Na początek Holendrzy dali nam trochę pieniędzy. Pierwsze, co z nimi zrobiłem, to opłaciłem kurs nauki języka i kupiłem podręczniki z zakresu budownictwa. Jak wcześniej wspominałem, w Polsce po wojnie zdążyłem jeszcze zdobyć w szkole nieco wiedzy z tej dziedziny. Pomyślałem więc, że może ona mi się tu przydać. I rzeczywiście się przydała, bo dzięki niej otrzymałem pracę w wydziale budownictwa urzędu miejskiego Eindhoven. W mieście tym mieszkam do dziś. W Holandii założyłem rodzinę i osiadłem na stałe. Po wojnie znalazło się tu sporo Polaków. Naturalnie więc zawiązało się wkrótce Polskie Towarzystwo Katolickie, do którego wstąpiłem. Pracowałem również w Polskiej Organizacji Wojskowej, która zajmowała się przygotowaniem byłych żołnierzy podziemia niepodległościowego na wypadek wybuchu III wojny światowej - bo dla nas walka po wojnie się nie zakończyła. Ale to już inna długa historia. Obecnie jestem członkiem holenderskiego stowarzyszenia broniącego narodowego oblicza Europy, czyli Europy ojczyzn. Jest to prężna organizacja, której działania w dużej mierze przyczyniły się do odrzucenia w referendum w Holandii projektu konstytucji Unii Europejskiej dążącego do zniszczenia państw narodowych. Działam również w Stowarzyszeniu Kontakt Miast Białystok - Eindhoven. Rozpoczęło ono działalność 6 września 1997 roku. Jest kontynuatorem holenderskiej inicjatywy pomocy humanitarnej dla miasta Białegostoku przez mieszkańców miasta Eindhoven w Holandii. Pomagamy najuboższym rodzinom. Choć mam już swoje lata, staram się być użyteczny i pomagać innym, szczególnie moim rodakom w Ojczyźnie. Nigdy o niej nie zapomniałem. W okresie niewoli komunistycznej nie mogłem wrócić do kraju, bo ciążył na mnie wyrok za to tylko, że byłem patriotą. Wyrok ten cofnięto dopiero na początku lat 90., po zmianie systemu politycznego. Myślałem wówczas o powrocie, jednak równocześnie byłem dość dobrze zorientowany w sytuacji, jaka panowała wtedy w kraju, i wiedziałem, że siły wrogie Polsce przefarbowały się tylko, wcale nie wypuściwszy władzy ze swoich rąk. Po ostatnich wyborach odżyła we mnie nadzieja na prawdziwą, prawą Polskę. Na razie pilnie obserwuję poczynania rządu i prezydenta, którego rodzice tak jak ja walczyli w Powstaniu Warszawskim. Wciąż żyją we mnie wspomnienia tamtych, choć trudnych, to jednak pięknych dni mojej młodości. To były moje najszczęśliwsze lata, kiedy - tak jak tylu innych świetnych chłopców i dziewcząt z harcerstwa i z AK - mogłem walczyć za Polskę.
Dziękuję za tę prawdziwą lekcję patriotyzmu.
Adam Białous
"Nasz Dziennik" 2006-08-01
Autor: wa