Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Z patriotycznych korzeni

Treść

Z Markiem Wiatrem - artystą, śpiewakiem, malarzem, grafikiem, koneserem dzieł sztuki, rozmawia Małgorzata Pabis

Pochodzi Pan z rodziny, w której patriotyzm i kultura nie były obce...
- Cała moja rodzina to jest rodzina lekarzy. Od prapradziadka po ojca. Mój pradziadek Feliks Tokarski leczył Marię Konopnicką, która przyjechała do pobliskiego Żarnowca, a dziadek Zygmunt Tokarski przyjaźnił się z Zofią Mickiewiczową, córką Marii Konopnickiej. Ja wyrastałem w domu, w którym w zasadzie były tradycje lekarskie i nic nie wskazywało na to, że ja będę miał zainteresowania artystyczne. Wszystko jednak zaczęło się od tego, że mój dziadek Zygmunt, pionier medycyny przemysłowej na Podkarpaciu, człowiek o szerokich horyzontach, zanim rozpoczął studia na Collegium Medicum na wydziale lekarskim w Krakowie uczył się gry na fortepianie u profesora Sztompki, który namawiał go usilnie, żeby nie szedł na medycynę, ale żeby się poświęcił pianistyce. Jednak tradycja rodzinna zaważyła, że został lekarzem. Ale pozostała w nim wrażliwość, która wyrażała się tym, że dom był otwarty dla artystów. W czasie okupacji mieszkał u nas wybitny malarz batalista, uczeń Wojciecha Kossaka - Stanisław Studencki. Z dziadkiem przyjaźnił się również inny malarz krośnieński - Stanisław Kochanek, u którego potem pobierałem pierwsze lekcje rysunku. Moja rodzina przyjaźniła się również z córką Wojciecha Kossaka - Magdaleną Samozwaniec, oraz Leonem Wyczółkowskim, a także ambasadorem Alfredem Wysockim. Ja wyrastałem w domu pełnym malarstwa, sztuki. Pamiętam, że gdy dziadek przychodził do domu po pracy, to przed obiadem zasiadał do pianina i grał Chopina, którego kochał. W moim rodzinnym domu przesiąknąłem sztuką i już nie chciałem pójść w stronę medycyny.

Wspomniał Pan o ludziach kultury, a przecież w Pana rodzinie były osoby, które chlubną kartą wpisały się w historię Polski...
- Byłem wychowywany w duchu patriotycznym. Część rodziny ze strony mojej babci, która z domu nazywała się Ciepielowska, była w wojsku. Brat mojej babci - płk Ciepielowski, zginął w Ostaszkowie. Dziś na jego grobie w Rzeszowie jest urna z ziemią katyńską i tam odbywają się różne uroczystości patriotyczne. Szwagier mojej babci - płk Władysław Dec, był jednym z najbardziej znanych dowódców II wojny światowej, służył w dywizji gen. Maczka, przyjaźnił się z nim. Był to pierwszy oficer WP, który napisał książki o armii na Zachodzie: "Od Narwiku po Falaise" oraz "Śladami gąsienic". Z kolei córka płk. Deca i moja ciotka wyszła za mąż za adiutanta gen. Andersa - majora Skrzyńskiego, który po wojnie wyjechał do Stanów Zjednoczonych, gdzie zmarł. Wzrastałem więc w duchu artystycznym oraz patriotycznym.

Wybór drogi życiowej nie był jednak prosty. Pojawił się dylemat: malować czy śpiewać. Jak doszło do wyboru przyszłej drogi?
- Przyszedł taki moment w moim życiu, że stanąłem na rozdrożu. Nie wiedziałem, co mam dalej robić. Stanisław Kochanek, do którego jeździłem na lekcje rysunku, usilnie mnie namawiał, żebym studiował na Akademii Sztuk Pięknych.
Któregoś jednak dnia usłyszałem arię Stefana ze "Strasznego Dworu" w wykonaniu Bogdana Paprockiego. Ten moment w moim życiu zaważył. Usłyszałem arię i się w niej zakochałem. Znalazłem w zbiorach dziadka całe nagranie "Strasznego Dworu" w wykonaniu Bogdana Paprockiego i zacząłem tego słuchać na okrągło. Tak zaczęła się moja miłość do muzyki, do opery. Dalej chodziłem na lekcje rysunku, ale jednocześnie zacząłem chodzić na lekcje prywatne śpiewu. Jednak postanowiłem iść na ASP do Krakowa. Zostałem wolnym słuchaczem, ale po pierwszym roku zdecydowałem, że jednak nie jest to moja droga. Poszedłem na przesłuchanie do prof. Heleny Łazarskiej, która stwierdziła, że powinienem śpiewać. Przygotowała mnie do egzaminów wstępnych na studia wokalne, dostałem się i skończyłem te studia w klasie prof. Heleny Szubert-Słysz, wspaniałej śpiewaczki operowej. Swoje umiejętności rozwijałem także w Weimarze. Potem otrzymywałem różne propozycje pracy, nie tylko w Polsce, ale także poza jej granicami. Jednak miałem już rodzinę, która u mnie zawsze była na pierwszym miejscu, więc nie zdecydowałem się na wyjazd. Dwa sezony pracowałem w Operze Krakowskiej, ale stwierdziłem wówczas, że nie jest to teatr rozwojowy dla młodego śpiewaka i zrezygnowałem z tej pracy. Wróciłem do Jedlicza, do mojego rodzinnego domu. Tam otoczony zabytkami ładuję "swoje akumulatory". Tam szukam natchnienia, przygotowuję się do koncertów.

Dwadzieścia lat poza największymi ośrodkami kultury... Czym w tym czasie się Pan zajmował?
- Koncertowałem i malowałem. Stwierdziłem, że jeśli Pan Bóg dał mi zdolności, to muszę je rozwijać. Mam na swoim koncie duży dorobek malarski, prawie 30 wystaw krajowych i zagranicznych. Mogę się poszczycić także dorobkiem sakralnym, ponieważ robiłem np. projekty ołtarzy. Zacząłem też organizować na Podkarpaciu festiwale operowe. Okazało się, że są tam ogromne tradycje wokalne, chciałem więc to wykorzystać i właśnie na Podkarpaciu stworzyć kolebkę wokalistyki. Zacząłem więc prowadzić kursy mistrzowskie dla śpiewaków operowych w Iwoniczu Zdroju, którym towarzyszył festiwal operowy. Sprowadzałem tam największych artystów, wystawialiśmy największe spektakle operowe. Założyłem też szkołę wokalno-aktorską, by pomóc wszystkim młodym, utalentowanym ludziom na Podkarpaciu rozwinąć "skrzydła". Wypuściłem przez te lata już ponad 20 absolwentów, którzy śpiewają w różnych teatrach operowych w Polsce oraz za granicą.
Muszę powiedzieć, że w życiu podejmuję różne wyzwania. Jeśli coś mnie zainteresuje, to chcę to zrobić. Biorę udział w różnych aukcjach oraz koncertach charytatywnych, które często sam też organizuję.

Z czasem jednak odszedł Pan od Krosna i Iwonicza. Dlaczego?
- O tym zdecydował jeden fakt - obchody stulecia przekazania dworku w Żarnowcu Marii Konopnickiej. Wtedy byłem tam współorganizatorem uroczystości, które wypadły wspaniale. Klimat tego dworku zafascynował mnie. Stwierdziłem więc, że tu, gdzie mieści się kolebka polskości, przeniosę festiwal z Iwonicza. Ponieważ zobaczyłem, że dziś młodzi ludzie nie znają twórczości Marii Konopnickiej, postanowiłem jeden dzień poświęcić wyłącznie dla młodzieży. Aby młodzi ludzie mogli zetknąć się bezpośrednio z twórczością Konopnickiej, z polską literaturą, muzyką. W ubiegłym roku odbył się pierwszy festiwal i cieszył się ogromnym powodzeniem. Chętnych było ponad 3 tysiące widzów na jeden spektakl operowy. To wszystko, co tam miało wówczas miejsce, przeszło moje najśmielsze oczekiwania.

Z tego, co Pan mówi, grzechem byłoby tego nie kontynuować...
- Chcę kontynuować ten festiwal, ale najpierw muszę znaleźć sponsorów. Dziś w Polsce to jest podstawowy problem - pozyskanie pieniędzy na kulturę. Myślę jednak, że polski festiwal narodowy poruszy sumienia patriotyczne i te pieniądze się znajdą. Mam nadzieję, że w tym roku uda nam się wystawić "Zemstę nietoperza", na pewno będzie gala operowo-operetkowa, myślę, że będzie jakiś gość honorowy - wybitny artysta.

A jakie ma Pan plany na przyszłość?
- Dwa lata temu zespół Opery Krakowskiej zwrócił się do mnie, abym kandydował na dyrektora tejże opery. Po długim zastanowieniu zdecydowałem się i muszę powiedzieć, że nie żałuję. Do tego, że przegrałem konkurs, przyczynił się jeden głos kierowniczki magazynu w Operze Krakowskiej, która reprezentowała Związek Pracowników Technicznych oraz wstrzymujący się głos ZASP-u krakowskiego. Jest to jednak dla mnie wielka satysfakcja, że doszedłem do ścisłego finału. Przegrałem z pracownikiem administracyjnym Opery Krakowskiej. Moim zdaniem, to była jednak decyzja polityczna. Dziś widzę, co w tym teatrze się dzieje, jakie ma problemy. Wiem, że gdybym ja został dyrektorem, pewnie byśmy ich uniknęli, gdyż miałem możliwość ściągnąć poważnych sponsorów, wybitnych artystów, nie tylko polskich, oraz nawiązać współpracę z Teatrem Wielkim w Moskwie, znanym na całym świecie z wysokiego poziomu artystycznego.
Zapewne nie tylko ja żałuję, że nie doszło do mojej nominacji. Co będzie dalej, czas pokaże.

Dziękuję za rozmowę.

żródło: "Nasz Dziennik" 2006-02-11

Autor: mj