Z euro mogą przyjść deficyt i recesja
Treść
Z Rolandem Hureaux, francuskim ekonomistą i historykiem, rozmawia Franciszek L. Ćwik
Dotychczasowe działania rządów państw Europy i USA zamortyzują skutki kryzysu finansowego i będą skuteczne na dłuższą metę?
- Obecnie priorytetem jest ocalenie systemu bankowego w USA i w Europie. Prawdopodobnie trzeba będzie przeznaczyć na to znacznie więcej pieniędzy niż przywiduje to plan Paulsona i programy europejskie. Wszystko będzie zależało od tego, jak poważne są problemy banków. Na dzisiaj jeszcze tego dokładnie nie znamy. Myślę jednak, że w obliczu takiej konieczności rządy to uczynią, nawet kosztem zwiększenia inflacji. W nieco dłuższym okresie podstawowym problemem będzie zapobieganie recesji w produkcji, która zdecydowanie się rozszerza, chociaż wolniej niż kryzys bankowy. Receptą nie jest powrót do rygorów bankowych i budżetowych. Jest nią przywrócenie zaufania klientów do ich banków, zarówno osób indywidualnych, jak i przedsiębiorstw, jak również obywateli do rządów, poprzez prowadzenie polityki zwiększania konsumpcji, bez względu na rozrost deficytu. Europejczykom jest trudniej to zrozumieć niż Amerykanom. Mówiąc bez przerwy o potrzebie lepszej kontroli systemu bankowego, zwiększają oni nieufność i sprawiają, że banki ostrożniej pożyczają pieniądze, a przecież mniejsza liczba kredytów oznacza mniejszą konsumpcję, mniejszą produkcję i większe bezrobocie. Dotychczas banki europejskie popełniały na rynku europejskim mniej błędów niż banki amerykańskie. Bardzo rygorystyczne u "siebie", umieściły jednak pieniądze na rynku amerykańskim, i na tym polega ich błąd. Zaostrzając dostęp do kredytów na rodzimym rynku, działałyby na swoją szkodę. Najtrudniej jest to pojąć Niemcom, ponieważ jest to sprzeczne z ich tradycją, że najlepszą przysługą, jaką można oddać światowej ekonomii, jest dzisiaj zwiększanie konsumpcji, pożyczek, bez obawiania się wzrostu deficytu.
W swoich licznych publikacjach jawi się Pan jako zdecydowany przeciwnik euro. Skąd ta niechęć?
- Dlatego, że jestem pragmatykiem. Euro istnieje i nie chcę jego likwidacji, ale będzie ono poddane bardzo ciężkiej próbie czasu. Ekonomiści przewidują, iż nie wytrzyma ono tzw. szoku asymetrycznego (szoku, który w nierówny sposób dotyka gospodarek szeregu krajów). Chodzi o to, że deficyt będzie się powiększał we Francji, w Hiszpanii i Włoszech. Powstaje pytanie, jak długo Niemcy będą mogły je dźwigać? Obecny kryzys ukazuje, w przeciwieństwie do tego, co się mówi, że najgorszymi Europejczykami są Niemcy. Dotychczas euro było zarządzane na "sposób niemiecki": stabilność monetarna i rygor budżetowy. Dzisiaj taka polityka jest szkodliwa i powiększa kryzys. Teraz potrzebna jest polityka pobudzająca gospodarkę, która oczywiście niesie ze sobą ryzyko inflacji. Okazuje się jednak, że kiedy stara się zmieniać niemieckie zwyczaje i ich kulturę ekonomiczną, Berlin się z tym nie zgadza. Powolność Angeli Merkel, jeśli chodzi o reakcję na kryzys, utrudnia te plany. Nawet jeżeli euro wydaje się odporne na masowe spekulacje, jakich doświadczają małe kraje, to jego egzystencja jest zagrożona. Jeżeli będzie się kontynuować politykę na niemiecką modłę, to utrudni to ożywienie gospodarcze w Europie.
Strefa euro znajduje się w recesji, a przecież przekonywano, że zagwarantuje ona stabilność finansową i stanie się motorem rozwoju gospodarczego...
- Doktryna Komisji Europejskiej w Brukseli, podobnie jak elit francuskich i opinii niemieckiej, była prosta: dajcie nam przestrzeń wolnej wymiany i silną walutę, a będziecie mieli wieczny dobrobyt. Było to oczywiście zbyt proste. Zdecydowana większość laureatów Nagrody Nobla z ekonomii, w tym Francuz Maurice Allais, podważała ten schemat. Obecny kryzys udowadnia, że idee te były wielkim uproszczeniem. Centralny Bank Europejski miał w tym zasługę, powstrzymywał zapał banków europejskich w stosunku do ich klientów, ale ponosi winę za to, że pozwolił im - w imię doktryny wolnego obrotu kapitału - grać na rynku amerykańskim. Konsekwencje znamy. To tak jakby bardzo surowa rodzina (Europa) pozwoliła jednemu ze swoich członków na granie jej oszczędnościami w kasynie (Stany Zjednoczone).
Polski rząd planuje przyjęcie euro w 2012 roku. Jakie będą konsekwencje tej decyzji dla polskiej gospodarki i przeciętnego konsumenta?
- Realizacja tej decyzji uzależniona jest od istnienia euro w roku 2012, co nie jest takie pewne, bo - jak już mówiłem - będzie ono poddane bardzo silnym napięciom. Moim zdaniem, kraj, który chce się rozwijać gospodarczo, dba o jak najkorzystniejszą dewaluację swojej waluty, tak jak to czynią Chiny i Indie. Wszystko zależy od tego, ile będzie wart złoty w stosunku do euro po pięciu latach. Jeżeli będzie to dobry przelicznik, to skorzysta na tym polska gospodarka, jeżeli nie, to ryzykuje trudnościami, z jakimi borykała się gospodarka wschodnich Niemiec, kiedy w roku 1990 przyjęto absurdalne rozwiązanie: 1 marka wschodnia = 1 marka zachodnia. Po pięciu latach ten początkowy zysk przewalutowania się zaciera. Dlatego trzeba, by Polska po wejściu do strefy euro nie miała takiej tendencji jak Niemcy, bo w takim przypadku euro spowoduje jednocześnie deficyty i recesję. To właśnie od jakiegoś czasu spotyka Francję, Włochy, Hiszpanię i dotknie Wielką Brytanię, jeżeli przyjmie ona euro.
Dziękuję za rozmowę.
"Nasz Dziennik" 2008-12-06
Autor: wa