Wykładowca laickiego szariatu
Treść
Zdjęcie: M.Borawski/ Nasz Dziennik
ANALIZA
Nie przychodzi mi łatwo pisanie tych słów, szczerze mówiąc, wolałabym nigdy ich nie pisać. Ksiądz profesor Andrzej Szostek był moim wykładowcą, można rzec – mistrzem. To u niego składałam egzamin z etyki. Wciąż mam w pamięci jego pełne pasji, ale ujęte w karby żelaznej dyscypliny intelektualnej wykłady. Dlatego z coraz większym zdumieniem, ale i smutkiem czytam karkołomne i dezorientujące wywody byłego rektora KUL, niebezpiecznie balansujące na granicy idolatrii. Bo jak jeśli nie ubóstwieniem instytucji państwa nazwać uznanie prymatu prawa stanowionego nad prawem naturalnym?
Idąc tym tropem myślowym, chcąc zachować minimum logiki, nie pozostaje nam nic innego niż wysnuć wniosek, że Kościół i cała Pax Romana Christiana, a za nią Zachód powinny uznać prawo szariatu – bo jest przecież prawem państwowym w wielu republikach i monarchiach islamskich. Skoro państwo pozwala na mstę rodową, kamienowanie za cudzołóstwo, małżeństwa dziewczynek, skazuje na śmierć za konwersję na chrześcijaństwo, cóż pozostaje robić – dura lex, sed lex. To samo dotyczy praktyk eugenicznych i homoseksualnych ekscesów. Ale idźmy dalej: skoro niemiecka administracja państwowa na terenie Generalnej Guberni zobowiązywała wszystkich obywateli do denuncjacji swoich żydowskich sąsiadów i żołnierzy Polskiego Państwa Podziemnego, to bez szemrania trzeba było te zalecenia wykonywać, a ci, którzy nie chcieli tego robić, powinni się wyprowadzić na Księżyc.
Naprawdę nie trzeba szczególnej tężyzny intelektualnej, by dostrzec, że tego rodzaju tok rozumowania prowadzi na manowce absurdu. To niepojęte, jak wykładowca katolickiego uniwersytetu i jak się okazuje – cała uczelnia, otwarcie konfrontuje się z jasno wyrażonym w poniedziałek stanowiskiem prefekta watykańskiej Kongregacji Nauki Wiary: „Rozwijające się teorie, że np. państwo może zmuszać lekarza – wbrew jego sumieniu – do zabijania dziecka nienarodzonego, i to jeszcze pod sankcją wyrzucenia z pracy, same są przestępcze i potworne”. Ksiądz kardynał Gerhard Müller nie mówił przecież jako obywatel Müller, ale ex cathedra, w imieniu całego Kościoła.
Nie sposób wreszcie logicznie wytłumaczyć, jak wykładowca akademicki po solidnych studiach filozoficznych i – uwaga – z misją kanoniczną może płynąć z nurtem popkultury, sugerując tożsamość prawa naturalnego z prawem wyznaniowym.
Prawo naturalne nie wyrasta z żadnej z doktryn religijnych, jest wobec nich rzeczywistością pierwotną i uniwersalną. Prawo naturalne to nie sztuka STANOWIENIA prawa (w przeciwieństwie do ius positivum), ale sztuka SPRAWIEDLIWOŚCI, nauka wyrastająca z uniwersalnego i obiektywnego rozpoznania, że istnieją rzeczy, które przysługują KAŻDEMU człowiekowi. I to nie z racji umów, konwencji, głosowań czy społecznych nastrojów, choćby były nie wiadomo jak demokratyczne, tylko z racji jego człowieczeństwa. Jednym z owych imponderabiliów jest niezbywalne prawo do życia. To nie Kościół katolicki stworzył prawo naturalne. Kościół dokonał jedynie jego pełnej recepcji, inkorporując prawnonaturalny depozyt prawdy o człowieku do swojego nauczania moralnego. To ze względu na ów depozyt, nie konfesyjność, Kościół był przez stulecia zawadą na drodze wszelkiego autoramentu ideologii i systemów politycznych. „Czyń dobro, zła unikaj” – od słynnej zasady synderezy zwykł rozpoczynać swoje wykłady ks. prof. Szostek. I niewykluczone, że dalej to robi.
Dwa błędy w jednym zdaniu
Jak pisał wybitny teoretyk prawa naturalnego Javier Hervada, tak jak dzieje nauki prawa naturalnego są historią wysiłku ludzkiego rozumu, by pojąć sprawiedliwość nieodłącznie związaną z osobą ludzką i jej godnością, tak też zanegowania tego prawa to historia przewagi jednych ludzi nad drugimi i ślepoty prawników, którzy nie chcieli zrozumieć, że osoba ludzka znajduje się ponad ideologiami, punktami widzenia czy subiektywnymi ocenami. Jakąż bowiem wartość mogą one mieć, skoro ten, kto je wyraża, nie ma wartości sam w sobie?
Historia zna wiele bolesnych finałów negacji prymatu prawa naturalnego nad prawem stanowionym, w postaci ofiar liczonych w miliony.
Ksiądz profesor Andrzej Szostek próbuje w tym kontekście podważać zasadność odwołań do historii III Rzeszy, twierdząc, że nie można czynić analogii do sytuacji, w której stanowienie prawa było wyłączone z debaty wolnościowej. Mamy tu dwa błędy w jednym zdaniu. Po pierwsze, oczywiste jest, że zewnętrzne okoliczności stanowienia prawa nie są czynnikiem łagodzącym, bo tak rzecz ujmując, nigdy nie będziemy w stanie dokonać konkluzywnego rozstrzygnięcia.
Po drugie, niemiecka NSDAP wyrąbywała sobie drogę do władzy na ścieżce w pełni demokratycznej, tryumfując najpierw w wyborach municypalnych, by w 1933 r. potwierdzić swoją przewagę nad innymi partiami w wyborach do Reichstagu, uzyskując 44-procentowe poparcie. A wraz z nim tekę kanclerza dla Adolfa Hitlera. Parlament nie głosował ustawy o specjalnych pełnomocnictwach zawieszających konstytucję weimarską pod bagnetami bojówek SA. Ustawa, która uczyniła z Rzeszy państwo w stanie permanentnego trybu wyjątkowego, przeszła większością 4/5 głosów. Nikt posłom ust nie krępował.
To nie brak wolnościowej debaty na temat granic prawa, jak chce ks. Szostek, był zaczynem totalitarnej rzeczywistości III Rzeszy. Jest odwrotnie. To dzięki wyposażonemu w konkretne instrumenty ustawowe redukcjonistycznemu pozytywizmowi prawnemu można było wykreować owo pandemonium. Właśnie z tego względu w Norymberdze na ławie oskarżonych posadzono grupę prominentnych prawników nazistowskich. Czyżby profesor Szostek sugerował, że padli ofiarą mordu sądowego?
Był wśród tych osób sekretarz stanu w ministerstwie sprawiedliwości Rzeszy Franz Schlegelberger, który tak dbał o literę prawa, że w marcu 1942 r. na wnioski interwencyjne słane przez Goebbelsa w sprawie wprowadzenia ustawy przewidującej kary więzienia i śmierci dla każdego, kto wykroczy przeciwko „zasadom nazistowskiego przywództwa narodowego”, odpowiedział najbliższemu współpracownikowi Führera, że „nie ma takiej podstawy prawnej”.
Nawet w III Rzeszy system sprawiedliwości wykazywał do końca pewne impulsy, reakcje obronne przed naroślą narodowego socjalizmu. Do tego stopnia, że aparat nazistowski musiał w końcu powołać Narodowy Trybunał Rzeszy jako narodowosocjalistyczny organ prawa, bo normalne sądy nie spełniały oczekiwań partyjnej nomenklatury.
W optyce prezentowanej przez ks. prof. Andrzeja Szostka błogosławiony biskup Klemens August von Galen, wytykając nazistom legalizację eutanazji, w tym na ciężko rannych, niezdatnych do służby żołnierzach Wehrmachtu, był tylko – przepraszam za określenie – frajerem, który nie zrozumiał mądrości etapu władzy i ducha prawa stanowionego.
To samo można by rzec o generale Frido von Sengerze. Ten oblat benedyktyński odmówił w 1943 r. wykonania rozkazu Hitlera (który pod koniec wojny stał się jednoosobowym najwyższym ciałem prawodawczym) rozstrzelania włoskich żołnierzy wymawiających posłuszeństwo Rzeszy. Widać prosty żołnierz inaczej rozumiał prawo, i to czasów wojny, niż profesor katolickiego uniwersytetu im. Jana Pawła II AD 2014.
Katarzyna Orłowska-Popławska
Nasz Dziennik, 14 czerwca 2014
Autor: mj