Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Wygrywają ci, którzy na to zapracują

Treść

Rozmowa z Katarzyną Bachledą-Curuś, brązową medalistką olimpijską w łyżwiarskim biegu drużynowym
Spełniła Pani w Vancouver swoje sportowe marzenia?
- Część, dużą część na pewno. Jeśli czegoś mi zabrakło, to tylko dobrego wyniku w biegach indywidualnych. Wiązałam z nimi spore nadzieje, a tymczasem było jak było, słabo.
Zacznijmy jednak od tego, co było najpiękniejsze, a najpiękniejszy był olimpijski medal. Jak smakował?
- Chyba nie ma słów, by to opisać. Przede wszystkim w zmaganiach drużynowych na podobny sukces nie liczyłyśmy, gdzieś po cichu myślałyśmy o piątym, szóstym miejscu, a tu stanęłyśmy na podium. Ten sukces był dla mnie najlepszą nagrodą z możliwych za lata pracy i wyrzeczeń, nadał im sens, stanowił pewną kropkę nad "i", ukoronowanie mojej dotychczasowej kariery. Stojąc na podium, czułam, czułyśmy, niesamowite emocje, radość. Tych chwil nigdy nie zapomnimy.
Przed wyjazdem do Kanady liczyła Pani, że przywiezie do kraju medal?
- To trudne pytanie, bo liczyłam na wysokie miejsca indywidualnie. Oczywiście po cichu, bo nigdy niczego nie obiecuję i nie deklaruję i jestem daleka od wieszania sobie medali na szyi przed startem. Po zeszłorocznych mistrzostwach świata, na których uplasowałam się na piątej pozycji na 1500 m, udanych tegorocznych występach miałam nadzieję, że w Vancouver może być podobnie. Na medal nie liczyłam, ale na dobry rezultat, punktowaną lokatę już tak. W biegu drużynowym o podium nawet nie myślałam, podobnie chyba jak pozostałe koleżanki.
Tymczasem zdobyłyście w nim medal, co było wielkim sukcesem. Tym większym, że poprzedziły je kiepskie zmagania indywidualne, po których musiałyście dodatkowo radzić sobie z solidną dawką krytyki.
- Powiem tak: w Vancouver wszyscy nałożyliśmy na siebie ogromną presję. My sami, nie zaś dziennikarze czy kibice. Wybraliśmy się na igrzyska szeroką kadrą, dobrze przygotowani, z całkiem miłymi perspektywami. Na miejscu okazało się, że ze stresem nie za bardzo potrafimy sobie poradzić. Ja myślałam, że mnie jako doświadczoną zawodniczkę jednak to zamieszanie ominie, było inaczej. Samo słowo "olimpiada" połączone ze świadomością, że to najważniejsza impreza, organizowana raz na cztery lata, skupiająca w sobie najważniejsze idee i prawdziwy sens sportu, zrobiły swoje. Nałożyłam na siebie taki bagaż oczekiwań, że go nie uniosłam. Do biegu drużynowego podeszłyśmy inaczej, na luzie. Poza tym presja się rozłożyła na trzy osoby.
No tak, ale doszła odpowiedzialność za koleżanki.
- Łyżwiarstwo jest w ogóle bardzo indywidualnym sportem, trenujemy osobno, dla siebie. Złożenie drużyny nie jest zatem proste, zwłaszcza że poświęcamy jej relatywnie niewiele czasu. Oczywiście trzeba ćwiczyć zmiany, wspólną jazdę, ale zajęcia w porównaniu z indywidualnymi są krótsze. Ma pan rację, mówiąc o odpowiedzialności - żadna z nas nie chciała zawieść koleżanek, nie przynieść wstydu. Z drugiej strony, w drużynie jest jednak łatwiej, bo jadąc jedna za drugą, oszczędzamy około 40 procent energii, dziewczyna, która wychodzi na zmianę, jest bardziej wypoczęta. Sztuka polega na tym, by to optymalnie wykorzystać i przełożyć na wynik. Nam się udało, głównie dlatego, że się nie "rozpadałyśmy". Byłyśmy jedyną drużyną, która dojeżdżała do mety razem, w niemal identycznym czasie, w pozostałych różnica między najlepszą a najsłabszą zawodniczką była odczuwalna. A przypominam, że w zmaganiach drużynowych liczy się czas ostatniej.
Dla wszystkich, także dla Was, o czym Pani wspomina, ten medal był zaskoczeniem, a jednak podczas decydujących startów zaimponowałyście spokojem i pewnością siebie. Skąd się wzięły?
- Trafiłyśmy z dyspozycją w odpowiednim czasie i miejscu. Totalnie uspokoiłyśmy się po pierwszym dniu, gdy w ćwierćfinale pokonałyśmy Rosjanki. Powiedziałam wtedy do dziewczyn, że jutro nadejdzie zupełnie nowy dzień, a to, co do tej pory osiągnęłyśmy, nic jeszcze nie oznacza. Równie dobrze możemy być pierwsze, co czwarte, a wtedy nikt nie zostawi na nas suchej nitki. Z całej siły starałyśmy się nie myśleć o medalach, oczekiwaniach, presji. Chcę też przy okazji uciąć spekulacje, że ten sukces był przypadkiem lub szczęśliwym zbiegiem okoliczności. Zakwalifikowałyśmy się na igrzyska z ósmym wynikiem, co oznaczało, że na "dzień dobry" trafimy na najlepsze w świecie Kanadyjki lub Rosjanki. I obie te ekipy pokonałyśmy, Rosjanki w bezpośredniej walce, a Kanadyjki lepszym czasem. Ba, gdybyśmy znalazły się w drugiej drabince, to pewnie awansowałybyśmy do finału, bo w półfinale pojechałyśmy szybciej od Niemek. Gdy otworzyła się przed nami medalowa szansa, powiedziałyśmy do siebie, że nie skupiamy się na tym, tylko na jak najlepszym wyścigu. Kluczem okazała się mądra taktyka, wiedziałyśmy, że nie możemy za szybko rozpocząć, bo olimpijski lód jest na tyle wymagający, że możemy za to zapłacić na finiszu. Zrobiłyśmy swoje.
Udało się uniknąć napięcia i stresu przed biegiem o brąz?
- Na szczęście, tak. Między półfinałem a biegiem o trzecie miejsce była niespełna godzina przerwy, podczas której praktycznie się do siebie nie odzywałyśmy. Koncentrowałyśmy się na regeneracji, ćwiczeniach rozluźniających, i tyle. Nie musiałyśmy nic mówić, bo wszystkie dobrze wiedziałyśmy, o co idzie gra, i co mamy robić. Wiedziałyśmy, że wcześniej wyszły nam dwa znakomite biegi, a skoro tak było, to musi się udać też kolejny.
Zmienia życie olimpijski medal?
- Tak naprawdę jeszcze nie miałam czasu, żeby się w pełni nacieszyć nim i całą otoczką. Po igrzyskach byłam w Polsce zaledwie dzień, po czym wyjechałam na ostatnie Puchary Świata i mistrzostwa świata w wieloboju. Jako jedyna z dziewczyn dokończyłam sezon, takie były zresztą plany, by mimo sukcesu i euforii skoncentrować się w pełni jeszcze przez trzy tygodnie. Teraz wreszcie mogę się trochę podelektować sukcesem.
Chyba miło znaleźć się w kronikach i przejść do historii polskiego sportu?
- Miło, sympatycznie, ale nie można się temu poddać i spocząć na laurach. Dopiero teraz zacznie się katorżnicza praca, by wykonać kolejny krok do przodu. Wszyscy będą inaczej patrzeć na medalistki olimpijskie, więcej od nas wymagać. Do tej pory łyżwiarstwo szybkie było u nas sportem trochę na marginesie, czy osiągnęliśmy wynik lepszy, czy gorszy, niewielu zauważało. W kolejnych latach to się pewnie zmieni.
Wierzy Pani, że Wasz sukces będzie impulsem do rozwoju panczenów?
- Jestem realistką, nie spodziewam się, żeby nagle została zbudowana hala lodowa, której nam tak bardzo brakuje. Może gdybyśmy przywieźli z Kanady trzy, cztery medale, coś by w tej materii drgnęło, jeden krążek chyba nic nie zmieni. Niestety. Liczę jednak na to, że coraz więcej dzieci i młodzieży zacznie garnąć się do łyżwiarstwa. Dziś juniorów i młodzików bardzo nam brakuje, niewiele osób uprawia ten sport - a szkoda. Bo panczeny to piękna dyscyplina, kładąca nacisk na ogólny i całkowity rozwój. Trudna, to prawda, dla osób bardzo wytrzymałych, pracowitych i cierpliwych, ale dająca ogromną satysfakcję. A przy okazji sprawiedliwa, bo nie ma w niej miejsca na przypadek. Wygrywają ci, którzy na to zapracują.
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
Nasz Dziennik 2010-03-31

Autor: jc