Wygrać ze sobą to podstawa sukcesu
Treść
Z Szymonem Kołeckim, wicemistrzem olimpijskim w podnoszeniu ciężarów, rozmawia Piotr Skrobisz (cz. 2) Jest Pan ryzykantem? - Zależy od sytuacji, na pewno nie byłem nim podczas igrzysk w Pekinie. Na palcach jednej ręki można prawdopodobnie zliczyć sportowców, którzy nie bali się poddać ryzykownej operacji kręgosłupa, nie rezygnowali z treningów mimo poważnych dolegliwości, stawiali wszystko na jedną kartę, nie tracąc przy tym pewności siebie. Pan nie tracił. - Niby tak, ale jednak nie do końca mogę się z tym zgodzić. Rozumiem - operacja wielu osobom działa na wyobraźnię, uważają mnie za jakiegoś herosa, który poszedł pod nóż, ryzykując wszystko. A ja do tego podchodzę spokojnie. Nie musiałem jej przejść, problemy z kręgosłupem nie odbijały się na codziennym życiu, mogłem normalnie funkcjonować, z jednym "ale" - nie mogłem trenować, a co za tym idzie, kontynuować sportowej kariery. Po długich analizach "za" i "przeciw" poddałem się operacji, było oczywiście ciężko, nie ukrywam. Gdybym wtedy dużo myślał nad ewentualnymi następstwami, konsekwencjami, bał się - pewnie bym się na nią nie zdecydował. Nie traktowałem też tej decyzji jako stawianie wszystkiego na jedną kartę. A co do kontuzji - nic nadzwyczajnego, sportowiec boryka się z nimi cały czas, szczególnie w konkurencjach siłowych, wytrzymałościowych. Jedną się wyleczy, przytrafi się kolejna i tak niemal w kółko. Pewnie, czasami człowiek ma dość, ale co, miałbym się poddać? Nigdy. Już się do tej ciągłej walki przyzwyczaiłem. Stąd się bierze ta Pana pewność siebie? - To prawdopodobnie złe określenie, można je zrozumieć pejoratywnie, jako próżne przekonanie o swojej wyższości, a tak nie jest. Lata treningów pozwoliły mi po prostu poznać swój organizm, wiem, na co mnie stać, co mogę osiągnąć. Ciężka praca uczyniła też ze mnie osobę, którą trudno pokonać. Odkąd pamiętam, chodzę na salę, przerzucam kilogramy. Kiedy byłem dzieckiem i grałem w piłkę ze starszymi ciężarowcami, czasami dostawałem nią tak mocno, że przesuwała mnie na parkiecie (śmiech). Ale nie pękałem. Sport to lekcja charakteru? - Jak najbardziej. Im trudniejsze warunki i więcej przeszkód do pokonania, tym mocniej się człowiek hartuje i uczy wygrywać - przede wszystkim z samym sobą. Nie oszukujmy się, większość z nas przegrywa nie tylko z przeciwnikami, ale własnymi słabościami. Zawody to jest tylko jeden dzień, a prowadzi do nich wiele miesięcy, czasem całe życie. Jak je przejdziemy i wykorzystamy, takie owoce zbierzemy. Kiedyś byłem innym człowiekiem - sport, kilka lat walki z kontuzjami, wyzwoliły u mnie żelazny charakter, dzięki któremu śmieję się z problemów, które onegdaj uważałem za ważne i palące. Dojrzałem, wiele się nauczyłem. Jak wygrać z samym sobą? - Nie ma na to jednego sposobu, ja na przykład nie dopuszczam w ogóle możliwości, abym mógł przegrać. Często Pan powtarza, że wynik jest ważny, ale jeszcze ważniejsze jest dla Pana przekonanie, że dał Pan z siebie wszystko, co mógł, zrobił, co w danym momencie był w stanie. Nawet jeśli nie zaowocuje to realizacją celów i marzeń - nie będzie Pan miał w takiej sytuacji do siebie żadnych pretensji. - To prawda. Osiem lat temu w Sydney byłem na siebie wściekły, bo nie spisałem się dobrze na igrzyskach. Niby zdobyłem srebro, czyli osiągnąłem sukces, a jednak czułem się źle. Praca ciężka i mozolna, uczciwość wobec siebie, pokonywanie przeszkód i swoich słabości - to jest istota sportu, w tym tkwi jego piękno. Przeciwnika można pokonać, potem z nim przegrać, wtedy sytuacja się zmienia. Takie porażki często uczą. Ale jeśli człowiek polegnie w boju z samym sobą, coś w nim pęka, ciężko się podnieść. Bądźmy szczerzy: nie zawsze się udaje, nie zawsze wygrywamy, popełniamy błędy, ale jeśli walczymy z całych sił i robimy, co w naszej mocy, to nawet w niepowodzeniu odnajdujemy coś wartościowego. Stąd nie mam do siebie żalu o "tylko" srebro z Pekinu. Chciałem zdobyć złoto, ale nie dałem rady. Zrobiłem wszystko, na co mnie było stać i choć teoretycznie powinienem dźwignąć te kilka kilogramów więcej, nie zdołałem tego uczynić. Pekiński medal był największym sukcesem w Pana karierze? - Na pewno był jednym z najważniejszych startów i dał mi bardzo dużą satysfakcję. Bywały jednak w przeszłości zawody i medale, które cenię jeszcze wyżej - choć teoretycznie mają mniejszą wagę niż sukces olimpijski. W 1998 roku, jako osiemnastolatek, zostałem w La Corunii mistrzem Europy, pokonując m.in. rewelacyjnego Greka Kakisvilisa Akakiosa. To był mój debiut na wielkiej imprezie i wypadł perfekcyjnie. Najważniejszym sukcesem było chyba jednak wygranie mistrzostw Europy we Władysławowie w 2006 roku. Startowałem w nich pierwszy raz po operacji kręgosłupa, leczeniu i rehabilitacji, a jednak udało mi się stanąć na najwyższym stopniu podium. Nie chodziło mi zresztą nawet o medal - sam powrót, fakt, iż mogłem znów walczyć, rywalizować, był czymś niezapomnianym. Do sportu podchodzi Pan bardziej jak do zawodu czy pasji? - Kiedy byłem dzieckiem i zaczynałem uprawiać sport, wtedy był on moją wielką pasją, radością, sprawiał mi ogromną przyjemność. I... tak jest aż do dziś. Cieszę się, że mogę robić to, co robię, sport wypełnia ogromną część mojego życia. Jest też zawodem, dzięki niemu zarabiam na życie. Zatem cóż dodać, jestem szczęściarzem, skoro mogę łączyć zawód z pasją, przyjemne z pożytecznym. Dotrwa Pan do Londynu? Olimpijskie złoto wciąż jest do zdobycia? - Wiem, wiem. Igrzyska w Pekinie traktuję już jako historię, przede mną nowe cele do zrealizowania. Londyn to jednak dalsza perspektywa, choć oczywiście będę chciał tam pojechać i powalczyć o złoto. Na dzisiaj moim głównym celem są przyszłoroczne mistrzostwa świata w Korei Południowej. Tego tytułu też mi wciąż brakuje. Dziękuję za rozmowę. "Nasz Dziennik" 2008-10-22
Autor: wa