Wychowywać, kierować, kształcić domowo!
Treść
Zdjęcie: Arch. Izabeli Krata/ -
Z Izabelą Kratą, mamą trojga dzieci, rozmawia Maria Popielewicz
Jest Pani mamą uczącą w domu. Skąd się wzięła myśl, by podjąć się tego trudu?
– Pomysł wziął się – tak trochę żartobliwie mówiąc – z chęci wyróżnienia się… Na forum dla rodzin wielodzietnych został podjęty temat edukacji domowej. Nasz syn był wtedy w zerówce, w tradycyjnej szkole. Od września 2010 r. do lutego 2011 r. zbieraliśmy z mężem wszelkiego rodzaju informacje na temat edukacji domowej i postanowiliśmy spróbować. Po prostu spróbować – bez żadnej innej motywacji. Zdobyliśmy wszystkie potrzebne dokumenty, zapisaliśmy Szymka do szkoły i od września 2011 r. rozpoczęła się nasza przygoda z edukacją w domu.
Przygoda, czyli coś innego niż nauka… Czy edukacja domowa to praca podobna do tej w szkole? Potrzebna jest tablica, kreda?
– Na początku chcieliśmy zrobić w domu coś na kształt szkoły. Kupiliśmy nawet tablicę, nie taką zieloną, szkolną, ale tę przystosowaną do pisania markerem. W pewnym momencie jednak – na szczęście – zrozumieliśmy, że nie tędy droga. Owszem, pewien system pracy z dzieckiem wypracowany w tradycyjnej szkole może być i jest bardzo pomocny, ale edukacja domowa nie może ograniczać się do sztywnej realizacji podstawy programowej. W tym rodzaju pracy z dzieckiem łączy się przede wszystkim trzy cele: wychowanie, kierowanie i kształcenie. Dlatego więc tablica jest potrzebna, ponieważ stanowi urozmaicenie w kształceniu: można po niej pisać, rysować, ale nie jest ona po to, aby dziecko miało szkołę w domu. My na przykład korzystamy ze szkolnych podręczników. Nie odcinamy się od tego źródła zdobywania wiedzy. Łączymy podręczniki „starej daty” z tymi najnowszymi. Korzystamy z dobrodziejstw internetu, ciekawych programów telewizyjnych, szczególnie przyrodniczych, z zasobu bibliotek. Ogromną zaletą tego typu edukacji jest dość szybkie usamodzielnienie się dziecka, jeśli idzie o zdobywanie wiedzy, bo zachęcone tym, że wiedza jest ciekawa, pragnie jej więcej i więcej. Rodzic wyjaśnia, podpowiada, tłumaczy, uczy jak nauczyciel, ale zna swoje dziecko na tyle, że wie, kiedy można zrobić więcej, kiedy mniej, i to też jest jak dla mnie bardzo dobre rozwiązanie dla obu stron.
Jednym z zarzutów nauczycieli podnoszonych wobec edukacji domowej jest brak budowania relacji społecznych, które dzieci mają zapewnione zarówno w klasie, jak i na wycieczkach. Czy Pani doświadczenie to potwierdza?
– Z socjalizacji dzieci w szkole wielu ludzi chce zrobić jakąś ponadczasową wartość. Wszystkich zainteresowanych odsyłam do encyklopedii, słowników – proszę sprawdzić definicję pojęcia „socjalizacja”, a potem odpowiedzieć sobie, czy ich dziecko wychowywane jest wśród zwierząt. Jeśli tak, należy dziecko niezwłocznie posłać do szkoły, jeśli jednak nie, socjalizację mają zapewnioną przede wszystkim w domu.
Edukacja domowa staje się coraz bardziej popularna wśród rodzin w Polsce, zwłaszcza w większych miastach. Przed jakimi wyzwaniami stają rodzice pragnący sami uczyć dzieci, a mieszkający w mniejszych miastach lub na wsi?
– Edukacja domowa, jak to było już wiele razy powiedziane na łamach „Naszego Dziennika”, wymaga, aby jedno z rodziców zrezygnowało z pracy zarobkowej (specjalnie nie mówię „pracy zawodowej”, bo bycie mamą i tatą to zawód i jednocześnie największa kariera na świecie), choć znam rodziny, w których oboje rodzice, ucząc w domu, nadal pracują na etacie. Wymaga to jednak zorganizowania opieki nad dziećmi w czasie, kiedy nie ma ich w domu. W dużych miastach edukacja domowa wypromowana jest już na tyle, że część rodzin tworzy swego rodzaju wspólnoty i w ten sposób mogą sobie pomagać, dzieląc się swoim czasem, umiejętnościami itd. (Fundacja Dobrej Edukacji Maximilianum jest tu najlepszym przykładem). W przypadku mniejszych miast głównym problem jest w ogóle przebicie się z ideą edukacji domowej, jest ona bowiem postrzegana jako forma nadmiernego indywidualizmu, dziwactwa i oczywiście jako krzywdzenie dzieci pod słynnym socjalizacyjnym względem. Na szczęście ten stan się zmienia, bo coraz więcej ludzi przekonuje się do takiej formy edukacji. Aby podjąć się edukacji domowej, nie trzeba mieszkać w wielkim mieście, i mówię to z całym przekonaniem. W dużym mieście jest zdecydowanie łatwiej, bo oprócz większej świadomości jej zalet, mamy na przykład łatwiejszy dostęp do szeroko rozumianej kultury – muzeów, teatrów, galerii sztuki, koncertów. Ale i z tej sytuacji jest wyjście. Można zaplanować, doczytać, poszukać, przemyśleć i zorganizować „szkolną” wycieczkę tylko dla swojej rodziny, dla swojego dziecka. W dobie internetu naprawdę można wiele i nie musimy przecież organizować takich wyjazdów co tydzień. Ostatecznie zawsze można posłać dziecko na wycieczkę z klasą, do której jest ono przypisane. W Zduńskiej Woli, gdzie mieszkamy, w kulturze dzieje się dość dużo, działa teatr tańca, mamy szkołę muzyczną i liceum plastyczne, które organizują wiele koncertów, wystaw, jest dobrze działający miejski dom kultury, punkty przedszkolne, które organizują zajęcia dla dzieci spoza przedszkola itd. To my jako rodzice musimy wiedzieć, czego chcemy nauczyć nasze dzieci. Mamy do zrealizowania pewną podstawę programową i to jest chyba oczywiste, jeśli dziecko spełnia obowiązek szkolny poza szkołą, a na koniec musi zdać egzaminy, jak wymaga tego odpowiednia ustawa. Rodzice, którzy podejmują się edukacji domowej, szczególnie muszą wiedzieć, czego chcą od życia. Jeśli chcą przekazać dziecku, że należy żyć z pasją, kochać z pasją, wierzyć z pasją, to mogą to zrobić i w wielkim mieście, i w najmniejszej wsi. Wszystko zależy od tego, co sobą reprezentują. My jako rodzice, ale też i dziadkowie, ciągle nie możemy pozbyć się tego karbu kolektywizacji i dajemy sobie wmówić, że bez instytucji superniańki nie będziemy umieli ukształtować swoich dzieci. Pozwalamy odbierać sobie to największe prawo, które wdrukował w nasze powołanie sam Bóg, i ulegamy ułudzie, że wszyscy, tylko nie my, zapewnią naszym dzieciom najlepsze życie. Ale według nas edukacja domowa nie jest dla każdego. W grę wchodzą przeciwności ekonomiczne lub zdrowotne rodziców. Bez pomocy kogoś z zewnątrz może to być czasami niewykonalne mimo najszczerszych chęci. Część rodziców nie czuje się kompetentna, jeśli chodzi o przekazywanie wiedzy książkowej swoim dzieciom. Wtedy, jeśli możemy, prosimy o pomoc kogoś z rodziny lub po prostu umawiamy sie na korepetycje. Część szkół, które specjalizują się we współpracy z rodzinami edukującymi domowo, organizuje bezpłatne kursy lub właśnie korepetycje.
Należy się bać podjęcia tego kroku? Wzięcia pełnej odpowiedzialności za edukację swoich dzieci?
– Absolutnie nie! Naprawdę edukacja domowa może być wielką, wyjątkową przygodą – dla dzieci, rodziców, a także dla dziadków. Nie trzeba się jej bać! Nie trzeba się bać wytykania palcami, nieprzychylnych komentarzy, złośliwych uwag, że sobie nie poradzicie! Jeśli czegoś nie umiemy, zawsze możemy doczytać, douczyć się – to do rodziców. A do dziadków – jeśli możecie, pomóżcie swoim dorosłym dzieciom w opiece nad ich pociechami, pomóżcie swoją wiedzą, doświadczeniem. To może być ogromna szansa na to, aby zrodziła się w rodzinie ta szczególna więź, która przetrwa o wiele, wiele dłużej, niż nam się wydaje. Bądźcie dumni ze swoich dorosłych dzieci, że mają odwagę wychowywać najmłodsze pokolenie inaczej, niż każe współczesny świat. Edukacja domowa to wielka szansa na dzisiejszy kryzys wszelkich wartości, aby wychować wspaniałych Polaków. Nie zapominajmy też o największym skarbie, jakim jest nasze zakorzenienie w wierze katolickiej, w Kościele katolickim. Prośmy Ducha Świętego o Jego światło, prośmy Maryję i całe zastępy świętych o wstawiennictwo, a wtedy każdy rodzaj edukacji, który wybierzemy dla swoich dzieci, czy będzie to tradycyjna szkoła, czy też edukacja domowa, będzie miał szansę przynieść błogosławione owoce.
Dziękuję za rozmowę.
Nasz Dziennik, 15 czerwca 2014
Autor: mj