Wybory niewiele zmienią
Treść
Z prof. Anthonym Coughlanem, dyrektorem The National Platform EU Research and Information Centre, rozmawia Anna Wiejak
Zakończyły się wybory do Parlamentu Europejskiego. Sądzi Pan, że wraz z nowymi posłami będzie nowe rozdanie w polityce europejskiej?
- Trudno przewidzieć, jakie wyniki będą w poszczególnych krajach. Jedno jest pewne - najwyższa frekwencja jest w krajach, które tak jak Irlandia, równolegle z wyborami do Parlamentu Europejskiego, przeprowadzają wybory municypalne, ponieważ większość Europejczyków nie widzi większego powodu, dla którego miałaby pójść i zagłosować. Zresztą nie należy się łudzić, że ci obywatele, którzy jednak poszli do urn wyborczych, oddając głosy, kierowali się sprawami europejskimi. Szczególnie w obecnej dobie kryzysu głosują na ugrupowania, które popierają w wewnętrznych kwestiach krajowych. Liczy się zatem nie to, co dany kandydat zrobi dla Europy, ale to, co uczyni dla własnego kraju.
Pana zdaniem, w nowej kadencji Parlamentu Europejskiego należy się spodziewać reaktywacji gry narodowych interesów?
- Wszystko jest możliwe, chociaż uważam, iż nie należy spodziewać się jakiejś zasadniczej zmiany w układzie sił w Parlamencie Europejskim. Nadal będzie istniał podział na socjalistów, liberałów i chrześcijańskich demokratów.
Spodziewa się Pan jakichś niespodzianek?
- Z pewnością tak, chociaż nie we wszystkich krajach. Sądzę, że w Niemczech utrzyma się poprzedni układ.
A co z brytyjskimi konserwatystami, którzy razem z czeskimi deputowanymi z ODS i polskimi z PiS deklarują stworzenie nowej formacji?
- Nie wiem, jak wielu posłów z tych trzech ugrupowań do PE wejdzie w jej skład, ale nie sądzę, by łącznie było ich więcej niż 25. Brytyjscy konserwatyści z pewnością opuszczą szeregi EPP, jednakże trudno spekulować, z iloma i jakimi partiami zawrą sojusz. Wszystko będzie zależało od programu danego ugrupowania oraz wyniku rozmów. Rzecz jasna, po wyborach wyodrębnią się nowe frakcje polityczne, jak zresztą ma to miejsce co roku. Spodziewam się stworzenia dużej jak na brukselskie warunki liczby europejskich frakcji politycznych. Myślę, że może być ich nieco więcej niż w poprzedniej kadencji.
Przewodniczący brytyjskiej United Kingdom Independence Party Nigel Farage oświadczył, że w Wielkiej Brytanii mamy do czynienia z istnym "politycznym trzęsieniem ziemi". Czy zgodziłby się Pan z tą opinią?
- "Polityczne trzęsienie ziemi" to bardzo mocne określenie, moim zdaniem, zbyt mocne. Rzeczywiście UKIP ma powody do zadowolenia, gdyż - jak wynika z sondaży powyborczych - ugrupowanie to zyskało duże poparcie Brytyjczyków. Na to poparcie złożyły się jednak przede wszystkim: stanowisko partii w sprawach krajowych, kryzys ekonomiczny i polityczny skandal, w wyniku którego zarówno Gordon Brown, jak i jego Partia Pracy stracili zaufanie brytyjskiego społeczeństwa.
Wyniki wyborów do PE w jakikolwiek sposób wpłyną na ratyfikację bądź odrzucenie zapisów traktatu lizbońskiego?
- Z pewnością duże poparcie zyskają tzw. eurosceptycy, chociaż z Irlandii spośród dwóch eurodeputowanych sprzeciwiających się ratyfikacji traktatu lizbońskiego do parlamentu wejdzie zaledwie jeden - z Sinn Fein. Trudno jednakże precyzyjnie określić, jak rozwinie się sytuacja w Polsce czy Czechach. Zresztą to i tak nie ma żadnego znaczenia, jako że w sprawie traktatu reformującego Unię Europejską Parlament Europejski nie ma żadnej mocy decyzyjnej. W tej kwestii decyduje bowiem wąska grupa 27 osób, absolutnie nieliczących się ze zdaniem społeczeństw poszczególnych krajów. To jest taka pseudodemokracja.
Wybory do PE nie są, Pana zdaniem, ważne?
- Ja bym wcale nie powiedział, że są ważne. Eurodeputowani nie mają większej mocy decyzyjnej. Jak już powiedziałem, w Unii Europejskiej kluczowe decyzje podejmuje bardzo nieliczne gremium, na wybór którego przeciętny wyborca nie ma absolutnie żadnego wpływu. Stąd też obserwujemy tendencję spadkową, jeżeli chodzi o liczbę osób decydujących się na oddanie głosu w wyborach do europarlamentu. Europejczycy nie mają zaufania do Brukseli z tego względu, iż wszystko, co tam się dzieje, znajduje się poza ich kontrolą. Nie mają poczucia, że ich głos ma jakiekolwiek znaczenie, skoro niejako odgórnie narzuca się im prawa, których nie chcą. To ma być demokracja?
Dziękuję za rozmowę.
"Nasz Dziennik" 2009-06-08
Autor: wa