Wybieraliśmy prezydenta
Treść
Polacy najchętniej uczestniczą w wyborach prezydenckich. Według danych PKW, do godz. 10.30 zagłosowało wczoraj ponad 2,56 mln uprawnionych, co oznacza, że frekwencja wyniosła 8,56 proc. W I turze wyborów frekwencja o godz. 10.30 wynosiła 8,19 proc., a w wyborach parlamentarnych - 6,76 proc. W tych wyborach po raz pierwszy w III RP wybieraliśmy program dla Polski, a nie solidarnościowe lub komunistyczne korzenie. Pozytywnym skutkiem kampanii - bez względu na to, kto będzie prezydentem - jest podjęcie w naszym kraju debaty nad modelem gospodarczo-społecznym, jaki powinniśmy budować w XXI wieku. Wybieraliśmy między systemem liberalnym a modelem solidaryzmu społecznego, który w 50-leciu powojennym przyniósł dobrobyt Europie zachodniej.
Do południa najwięcej wyborców poszło do lokali wyborczych w Małopolsce - aż 12,33 proc. uprawnionych. Dwucyfrową frekwencję zanotowano też w województwie podkarpackim - 12,04 proc. Najniższa frekwencja była do godz. 10.30 w Zachodniopomorskiem (6,09 proc.) i Lubuskiem (6,25 proc.). Z wielkich miast najwięcej wyborców skorzystało ze swego prawa w Krakowie (10,11 proc.), Białymstoku (9,61 proc.) oraz w Warszawie (9,35 proc.). Najmniejszą frekwencję odnotowano w Szczecinie (6,64 proc.), Bydgoszczy i Gdańsku (po 7,5 proc.).
Nie obyło się również bez drobnych niedociągnięć. Niedzielna cisza wyborcza została przedłużona do godziny 20.25. Powodem było to, że głosowanie w jednym z lokali wyborczych w Legnicy trwało dłużej o 25 minut. W jego siedzibie zaspał dozorca i komisja nie mogła przez blisko pół godziny dostać się do środka. Również w I turze wyborów prezydenckich przedłużenie głosowania zarządzone zostało w dwóch komisjach wyborczych, ale wówczas nie przedłużono ciszy wyborczej w całym kraju. Przedstawiciele PKW tłumaczyli, że tym razem sytuacja jest jednak inna, bo wówczas było dwunastu kandydatów i głosy się rozkładały - nie istniała obawa, że głosy oddane po godzinie 20.00, kiedy poinformowano już o wstępnych wynikach wyborów, wpłyną na wynik. Ferdynand Rymarz, przewodniczący Państwowej Komisji Wyborczej, podkreślił, że w II turze wyborów prezydenckich ściera się ze sobą tylko dwóch kandydatów o zbliżonym poparciu notowanym w przedwyborczych sondażach, a więc liczy się każdy głos.
Przed II turą wyborów prezydenckich emocje sięgnęły zenitu. Naprzeciwko siebie stanęli dwaj kandydaci i dwie wizje Polski: Lech Kaczyński ze swoją wizją Polski solidarnej i Donald Tusk z programem Polski liberalnej. Fakt, że doszło do tak znacznej polaryzacji i tak ostrego przeciwstawienia obu programów, należy uznać za pozytywne novum. Po raz pierwszy podstawą wyboru stał się realny program polityczny, a nie - jak wtedy, gdy w II turze starli się Wałęsa z Kwaśniewskim - solidarnościowe lub komunistyczne korzenie.
Za sukces kampanii należy również uznać fakt, że po raz pierwszy przebiła się przez liberalne media do opinii publicznej poważna narodowa debata na temat dwóch alternatywnych systemów gospodarczo-społecznych: liberalnego oraz opartego na solidaryzmie społecznym. Znaczenia tej polemiki nie sposób przecenić. Rzecz w tym, że przez ostatnie piętnaście lat media wpierały obywatelom, że dla liberalizmu jedyną alternatywą jest socjalizm, czyli ustrój, który zbankrutował. Tymczasem najlepsze lata gospodarki europejskiej to wcale nie liberalizm ani socjalizm, lecz społeczna gospodarka rynkowa. To właśnie tej solidarnej formie gospodarki rynkowej, zalecanej przez naukę społeczną Kościoła, zachodnie demokracje zawdzięczają niebywały rozkwit, jaki stał się ich udziałem w powojennej dobie. Owszem, czasy się zmieniły i dziś stoimy w obliczu globalizacji. Chodzi jednak o to, aby się tej globalizacji nie poddawać biernie w rytm haseł o niewidzialnej ręce rynku, ale by ją okiełznać przy pomocy solidarnościowego programu dla świata i nadać jej w ten sposób ludzkie oblicze.
Medialny bojkot
O ile dyskusja na ten temat zawitała na łamy większości gazet, a przede wszystkim była obecna na naszych łamach, na falach Radia Maryja i TV TRWAM, o tyle media elektroniczne, zwłaszcza stacje telewizyjne, całkowicie ją zignorowały. Potyczki wyborcze kandydatów, zaprezentowane przez TVP, TVN i Polsat, w najmniejszym stopniu nie dotykały spraw istotnych z punktu widzenia Polski i Polaków, dlatego były doprawdy czystą stratą czasu. Pojedynek kandydatów na prezydenta przypominał w nich "konkurs o tytuł mistrza ciętej riposty". W przyszłości należałoby zadbać, by obok takich "debat" pojawiały się, przynajmniej w telewizji publicznej, poważne dyskusje programowe kandydatów.
Czas kampanii miał jeszcze jeden dobry skutek - ujawnił, kto za kim stoi, zarówno w sensie politycznym, jak i w znaczeniu grup interesów. Donalda Tuska wykreowały i od początku popierały liberalne media, pracownie badania opinii publicznej oraz stojące za nimi grupy kapitałowe. Charakterystyczne, że przez cały okres kampanii miał on bardzo dobrą prasę na Zachodzie, zwłaszcza w Niemczech. Tuska, człowieka o solidarnościowych przecież korzeniach, poparła też ogromna większość obozu postkomunistycznego, na czele z prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim, Markiem Borowskim i... Jerzym Urbanem, a zatem tzw. nowa (liberalna) lewica. Natomiast lider SLD Wojciech Olejniczak nie poparł żadnego z kandydatów, co może być związane z zadawnioną waśnią między prezydenckim i Millerowskim skrzydłem obozu postkomunistycznego. Znamienne, że "za programem socjalnym dla Polski" zagłosował Jan Guz, lider OPZZ - związku, który dotychczas wiernie wspierał liberalny program SLD.
Kaczyńskiemu udzieliły poparcia: NSZZ "Solidarność", LPR, Andrzej Lepper wraz z Samoobroną, "Solidarność" RI, Kółka Rolnicze, Izby Rolnicze, RKN, mnóstwo organizacji katolickich, patriotycznych, kombatanckich, a także wielu przedstawicieli inteligencji i świata artystycznego. Charakterystyczne, że poparł go też świat uczciwego, rodzimego biznesu w osobie Romana Kluski - przedsiębiorcy, który nie chciał poddać się skorumpowanemu układowi biznesowemu w kraju, za co został ukarany przez aparat skarbowy.
Małgorzata Goss
"Nasz Dziennik" 2005-10-24
Autor: ab