Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Wspólnota walutowa pod znakiem zapytania?

Treść

Z prof. Andrzejem Kaźmierczakiem rozmawia Anna Wiejak

Przywódcy Unii Europejskiej postanowili wzmocnić nadzór nad ponadgranicznymi instytucjami finansowymi we Wspólnocie. Czy to rozwiązanie będzie korzystne i skuteczne?
- Każde rozszerzenie nadzoru musi wyjść na korzyść, gdyż im więcej nadzoru, tym prawdopodobieństwo kryzysu jest mniejsze. Natomiast ograniczanie nadzoru tylko do krajów strefy euro czy Unii Europejskiej nie bardzo ma sens, ponieważ ten kryzys ma charakter globalny. Czyli mamy do czynienia z instytucjami finansowymi o charakterze międzynarodowym i o działalności w skali globalnej, a nie tylko europejskiej, a więc sytuacja na kontynencie jednego elementu grupy kapitałowej rzutuje na sytuację instytucji finansowej w ramach grupy kapitałowej na innym kontynencie. Spadki dokonują się na wszystkich rynkach finansowych świata, zarówno w Stanach Zjednoczonych, Azji, jak i Ameryce Łacińskiej i Australii oraz w krajach arabskich. Wobec tego ograniczanie się do Europy będzie mało skuteczne. Należy pamiętać, że banki europejskie dokonywały olbrzymich transakcji finansowych, np. w Stanach Zjednoczonych. A zatem co? Pominąć kwestię nadzoru w USA? Poza tym to ma charakter propagandowy, ma za zadanie pokazać, że Unia Europejska jest aktywna, jest monolitem, chce się czymś wyróżnić, wprowadzeniem jakiegoś nowego rozwiązania. Niezbędne jest stworzenie nowego międzynarodowego systemu walutowego. Dotychczasowy nie spełnił swojego zadania - zabrakło w nim międzynarodowego systemu finansowego. W dotychczasowym systemie poszczególne kraje musiały same tworzyć ów nadzór i go realizować.

Na szczycie w Brukseli uzgodniono, że w razie konieczności rządy będą zasilać kapitałowo instytucje finansowe, którym grozi upadłość. Czy biorąc pod uwagę proces globalizacji, a właściwie już dokonaną globalizację i całą skomplikowaną sieć powiązań, nie należy spodziewać się, że te pieniądze będą ginęły w tych międzynarodowych instytucjach?
- Zasilanie jednej instytucji w Europie niewiele rozwiąże, gdyż ten kryzys może się przenieść z innego krańca świata. Na pewno zwiększy element zaufania i jest chwilowym sposobem na uspokojenie sytuacji, ale wymagane są działania systemowe i tutaj szczebel europejski jest niewystarczający.

Unia Europejska zaproponowała Polsce zgłoszenie prof. Leszka Balcerowicza do unijnej grupy roboczej, która miałaby stać się organem doradczym w procesie wypracowywania sposobów wyjścia z kryzysu. Czy rzeczywiście kandydatura byłego prezesa NBP jest do przyjęcia, biorąc pod uwagę jego dotychczasowy dorobek?
- Kiedy Leszek Balcerowicz był ministrem finansów za rządów AWS, to właśnie wtedy doszło do przyspieszonej prywatyzacji banków za bezcen, wyprzedaży polskiego sektora bankowego. Jako minister finansów jest on za to odpowiedzialny. Stąd nie wiem, czy jego wiedza z dziedziny bankowości jest aż tak dogłębna, żeby był w stanie zaradzić kryzysowi w systemie bankowym. Bardzo trudno jest jednak mówić o czyichś kompetencjach. Jeżeli Unia Europejska uważa, że jest to odpowiedni kandydat, to jest to tylko i wyłącznie problem Unii Europejskiej. Natomiast jeżeli chodzi o jego osiągnięcia w dziedzinie ratowania polskiego systemu bankowego, to niestety należy je ocenić negatywnie.

W jakiej sytuacji znajduje się zwykły obywatel, który de facto finansuje błędne decyzje banków? Na ile jest to ratowanie sytuacji, a na ile drenowanie kieszeni obywatela?
- Obawiam się, że obywatel nie ma wyjścia, gdyż jeżeli zaniósł on swoje oszczędności do banku, to jego zmartwieniem jest teraz to, aby ten bank funkcjonował i mu te oszczędności wypłacił. Jeżeli nie będziemy ratować tych banków, to stracimy więcej, aniżeli ratując je. Zresztą jeżeli chodzi o kryzys finansowy, to nie tyle obywatele będą ponosić tego konsekwencje, gdyż wkłady są bezpieczne, ile posiadacze akcji oraz ci, którzy lokują oszczędności w funduszach inwestycyjnych, a także fundusze emerytalne. Na ogół są to podmioty czy osoby bardziej zamożne. Takie działania będą miały negatywne konsekwencje w postaci powiększania deficytu budżetowego, który będzie musiał być w jakiś sposób sfinansowany. A może być sfinansowany na dwa sposoby: albo poprzez podwyżkę dochodów, czyli na ogół podatków, albo poprzez zmniejszenie wydatków budżetowych. Jak wiadomo, z wydatków budżetowych korzystają ludzie mniej zamożni, a zatem to oni poniosą konsekwencje tego typu pomocy. Czy jest to działanie moralnie słuszne, to już jest kwestia indywidualnej oceny. Myślę, że w obecnej sytuacji takie postępowanie państwa jest absolutnie niezbędne, aby nie powodować większych strat. Dla przykładu w Rosji ludzie wycofują wkłady z małych banków i przenoszą do większych. Oby ta psychoza nie przeniosła się do Polski, gdyż w tym momencie zamarłby proces redystrybucji oszczędności w gospodarce. Załamałby się system przepływu środków pieniężnych ze wszystkimi tego konsekwencjami dla ludzi mniej zamożnych i biednych. Obecna sytuacja grozi kompletnym chaosem finansowym oraz brakiem zaufania dla waluty krajowej. Przecież waluta ma wartość nominalną, a funkcjonowanie całego systemu monetarnego oparte jest na zaufaniu. Jeżeli tego ostatniego zabraknie, system monetarny po prostu upadnie.

Wspomniał Pan o rosnącym deficycie budżetowym, który stał się udziałem wielu krajów dotkniętych kryzysem. Co stanie się zatem ze strefą euro, skoro zgodnie z zapisami traktu z Maastricht deficyt ten nie może przekroczyć 3 proc. PKB?
- W trakcie ostatniego szczytu przywódców państw należących do strefy euro wyraźnie stwierdzono, że kraje mogą obecnie przekroczyć deficyt budżetowy powyżej 3 proc., jeżeli wydatki państwa pójdą na ratowanie systemu finansowego. Jest to poluzowanie polityki fiskalnej w istotny sposób, oczywiście ze szkodą dla stabilności euro. Przecież stabilność europejskiej waluty jest oparta na niskich deficytach budżetowych. Tę barierę teraz przełamano po raz pierwszy. Nawiasem mówiąc, kwestia ta umknęła uwadze prasy fachowej. To jest takie trochę przyznanie się przywódców strefy euro do pewnej porażki w imię ratowania większych racji.

Dziękuję za rozmowę.
"Nasz Dziennik" 2008-10-21

Autor: wa