Wracamy do muzyki
Treść
Rozmowa z Januszem Pietkiewiczem, dyrektorem naczelnym Opery Narodowej
Rz: Zawsze domagał się pan, by dyrektorów teatrów powoływać z dużym wyprzedzeniem, tymczasem sam przejął Operę Narodową z dnia na dzień.
Janusz Pietkiewicz: I nadal podtrzymuję, że dyrektor przed objęciem funkcji powinien mieć sezon na to, by przygotować swoje plany. Ale sytuacja stała się na tyle dramatyczna dla ministra kultury, który sprawuje nadzór nad tą instytucją, że był zmuszony do drastycznych kroków. Zresztą poprzednią zmianę, przed rokiem, też przeprowadzono w pośpiechu, a ówczesny minister wprowadził niespotykane rozwiązanie: nominował trzech dyrektorów, a tylko jeden z nich - naczelny - ponosił za teatr odpowiedzialność. Ta ekipa skłóciła się niemal od początku i nie było wiadomo, kto odpowiada za finanse, budżet, plany, za stronę artystyczną. Dlatego teraz minister musiał znaleźć kogoś, kto mógłby przyjść w trybie nagłym, a jednocześnie nie uczyłby się zasad funkcjonowania dużej instytucji kulturalnej.
I zaczną się generalne porządki?
Trzeba uzdrowić sytuację. Byłem zdumiony, gdy zobaczyłem, że szumnie zapowiadane plany repertuarowe na sezon 2006 - 2007 to jedynie zamierzenia, a nie fakty. Nawet na premierę inaugurującą sezon 5 października nie podpisano żadnych umów, a jej projekty scenograficzne otrzymałem dopiero kilka dni temu. Utrzymywanie tego stanu rzeczy do stycznia, gdyż początkowo uważałem, że nowy dyrektor powinien rozpocząć urzędowanie dysponując budżetem na 2007 rok, groziło zapaścią organizacyjną.
Dlaczego więc jest tak źle, skoro ostatni sezon pod względem artystycznym należał do szczególnie interesujących?
Mówi pan o wydarzeniach, ja o sytuacji wewnętrznej, a tej widz nie dostrzega. Nie znam kraju, w którym kierownictwo artystyczne narodowej sceny oddano by artyście, ten zaś musiał dopiero uczyć się muzyki i operowego repertuaru. Wiele pozycji, po kosztownych próbach, potrzebnych głównie reżyserowi, miało być wykonanych jeden raz. Jak negatywnie wpływa to na budżet teatru, nie trzeba tłumaczyć. Dlatego też planujemy w tym roku zagrać mniej niż sto przedstawień - dawniej podczas sezonu grywano ich około dwustu. Podział kompetencji jest niejasny, struktura organizacyjna dawno nieaktualna, planowanie chaotyczne. Opera Narodowa była nastawiona na dwa, trzy wydarzenia w sezonie, codzienne życie artystyczne zamierało.
Ale to wydarzenia zostają w pamięci publiczności.
Zgoda, jednak narodowa scena to nie teatr offowy, pokazujący wydarzenia, które wywołują dyskusję, ale trudne są do wpisania w stały repertuar. Nie jest także powołana do budowania choćby najbardziej atrakcyjnego, autorskiego teatru. Mamy obowiązki wobec kultury narodowej, która trudno przebija się w świecie.
Ostatnie lata i spektakle Mariusza Trelińskiego wprowadziły nas wszakże do międzynarodowego życia kulturalnego.
Wolałbym, abyśmy, podejmując koprodukcje z zagranicznymi teatrami, wzorowali się na Rosjanach, którzy przy tej okazji promują swoich licznych artystów, a nie tylko jedną ekipę realizacyjną. Nas z kolei długo nie będzie stać na zapraszanie na co dzień światowych gwiazd, natomiast pozyskanie zagranicznych realizatorów, pracujących w Warszawie nad spektaklem również z polskiego repertuaru, oznacza inwestowanie w poziom własnych zespołów. A widz, który nie odwiedza europejskich teatrów, może dzięki temu zobaczyć, jak operę robią inni, że to sztuka żywa, ciekawa i różnorodna.
Świat operowy stawia coraz częściej na odważnych reżyserów i nowatorski teatr.
To jeden z nurtów, bynajmniej nie dominujący, lecz medialnie agresywny i zaborczy. Pokazywanie ciemnych stron ludzkiej natury w przerysowanych, naturalistycznych przestrzeniach życia nie może być na narodowej scenie jedynym wzorem. Jest także tradycyjna widownia w Warszawie, marząca o powrocie do teatru, w którym śpiew i muzyka są najważniejsze, a głosów słucha się na żywo, a nie poprzez fatalnie miksowane nagłośnienie. Na mój wniosek, a wzorem innych teatrów europejskich, do statutu Opery Narodowej wpisano wymóg wykształcenia muzycznego lub muzykologicznego dla kandydata na dyrektora artystycznego i muzycznego. Jestem również zwolennikiem rozwiązania, przestrzeganego np. w La Scali, aby dyrektor artystyczny swój zawód muzyka we własnym teatrze wykonywał absolutnie sporadycznie. Ma koncentrować się na zarządzaniu, być dla każdego realizatora i twórcy przyjacielem, a nie potencjalnym konkurentem.
Mówi pan o zagranicznych partnerach. Już pan ich ma czy dopiero zacznie szukać?
Na razie nie mam, przez ostatnie lata działałem w innym obszarzekultury. Ale dawni znajomi dyrektorzy festiwali czy teatrów w Europie są nadal aktywni. Nie chcę wiązać się z jedną instytucją, o doborze partnerów będzie decydować utwór, który zamierzamy wystawić. Jeśli na tej scenie od lat nie było "Borysa Godunowa", z propozycją zwrócimy się do teatrów rosyjskich. Gdy sięgniemy po opery Verdiego, także poszukamy u źródła. Opera Narodowa powinna skupić się na przywróceniu takich dzieł, pokazywać je w sposób nowoczesny, ale nie zbytnio nowatorski.
Nie boi się pan, że pierwszy sezon poświęci na wewnętrzne porządki, a po 10 miesiącach ktoś z zewnątrz uzna, że Pietkiewicz niczego w Operze Narodowej nie zrobił?
Mój temperament nie pozwoli na to, by widz zaczął narzekać na brak wydarzeń.
Doczekamy się sześciu czy siedmiu premier w sezonie jak w Wiedniu, Monachium lub Zurychu?
Będziemy do tego dochodzić stopniowo, ale naszym obowiązkiem jest przygotowywanie co roku czterech premier operowych i dwóch baletowych na dużej scenie oraz kilku propozycji kameralnych. Do tego muszą dojść wykonania półinscenizowane lub koncertowe. Jest w tym także miejsce dla "oper reżyserskich" i dla Mariusza Trelińskiego oraz dla zasad koprodukcji według jego koncepcji, czyli świadczenia usług inscenizacyjnych dla innych scen. Pozostaję optymistą.
Ale pamięta pan, że od dawna, poza jednym wyjątkiem, żaden dyrektor nie utrzymał się w Operze Narodowej dłużej niż dwa lata?
Te turbulencje były najczęściej powodowane zmianami politycznymi. Ja liczę na stabilizację obecnego układu.
rozmawiał Jacek Marczyński
"Rzeczpospolita" 2006-08-23
Autor: wa