Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Widziałem pierwszy wystrzał na Westerplatte

Treść

Z kpt. Ignacym Skowronem, obrońcą Westerplatte, świadkiem pierwszego wystrzału z pancernika "Schleswig-Holstein", o heroicznej walce z Niemcami, rodzinie i czasach okupacji rozmawia Mariusz Bober
Widział Pan ostrzał z pancernika "Schleswig-Holstein", który symbolizuje początek II wojny światowej. Była wtedy godz. 4.48 nad ranem. Prowadził Pan wówczas obchód wartowni...
- Tak. Po tym, jak pancernik nie odpłynął z portu, choć miał to zrobić 28 sierpnia, zarządzono wzmożoną obserwację jego i nabrzeża. Pełniłem wtedy funkcję zastępcy dowódcy warty. Podszedłem do Julka Dworakowskiego pełniącego wtedy wartę przy wartowni numer 2. Spytałem: "Co tam w Gdańsku się dzieje?". "Nic, panie kapralu, na razie cicho, w porządku" - odpowiedział. Wziąłem od niego lornetkę i spojrzałem na kanał, potem w prawo, w lewo i na pancernik. W tym momencie padł pierwszy strzał wycelowany w naszą bramę kolejową. Przy tej bramie zajmował stanowisko por. Leon Pająk. Akurat wtedy mieli się tam zmienić wartownicy, ale szybko się cofnęli, by odpierać niemieckie ataki. Brały w nich udział głównie oddziały Wehrmachtu i SS-Heimwehr Danzig [oddział Waffen-SS wzmocniony ochotnikami z Gdańska - red.], czwartego dnia zostały wsparte oddziałami piechoty morskiej. Ułożyliśmy szybko worki z piaskiem wokół stanowiska karabinu maszynowego w dolnej części wartowni i zaczęliśmy strzelać. Naszym zadaniem było powstrzymywanie niemieckich ataków na wartownię nr 1.
Od razu po ostrzale z pancernika zaczął się szturm Niemców?
- Każdy atak poprzedzał ostrzał z pancernika i artylerii. Szturm żołnierzy trwał do godz. 7.00. Został jednak odparty. Wznowiono więc ostrzał z pancernika oraz artylerii lądowej. Po nim nastąpił kolejny atak piechoty, również odparty. Dotarła do nas wtedy pogłoska, że idzie nam na pomoc brytyjska flota. Oczywiście okazała się nieprawdziwa. Do końca tego dnia był już spokój. Dopiero nad ranem Niemcy znów zaczęli atakować, w ten sam sposób: najpierw ostrzał z pancernika i artylerii lądowej, a potem atak piechoty. Jednak tego dnia ataki trwały aż do godz. 17.00. Około godziny 18.00 usłyszeliśmy na niebie szum. Zaczęło się bombardowanie niemieckiego lotnictwa. Wzięło w nim udział podobno 47 sztukasów [niemieckie bombowce nurkujące Junkers Ju 87 Stuka, w Polsce nazywane sztukasami - red.]. W wyniku bombardowania wartownia nr 5 znikła z powierzchni ziemi. Zginęło pięciu żołnierzy. Mocno ucierpiały też budynki koszar. Ledwie odleciały sztukasy, gdy zaczął się ponowny szturm. W nocy Niemcy znów zaatakowali. Od tej pory właściwie nie spaliśmy. Niemcy natomiast zmieniali się. Ci, którzy szturmowali, szli na odpoczynek, zastępowali ich inni. My walczyliśmy cały czas, odpoczywając tylko w przerwach między atakami, ale wtedy też trzeba było czuwać, także w nocy, by nieprzyjaciel nie zaskoczył nas. Od pierwszego dnia nie jedliśmy też ciepłych posiłków. Później już każdy dzień wyglądał podobnie: ostrzał artyleryjski, szturmy wojska, które ciągle odpieraliśmy. Potem Niemcy znów atakowali. Piątego dnia mieliśmy już wielu rannych i zabitych. Major Henryk Sucharski, nasz dowódca, przysłał gońca z pytaniem, jak się czujemy. My jednak w wartowni numer 2 nie mieliśmy strat i mimo zmęczenia trzymaliśmy się jakoś.
Jednak Niemcy wymyślali nowe sposoby ataków, m.in. z użyciem cystern kolejowych oraz miotaczy ognia?
- Rzeczywiście, szóstego dnia próbowali wtoczyć do nas cysternę z jakimś paliwem i zdetonować ją, by wywołać pożar lasu otaczającego Westerplatte. Jednak niemiecki maszynista niezbyt blisko nas podprowadził cysternę, a nasi żołnierze szybko ją zdetonowali tak, że zapaliła się jeszcze po stronie niemieckiej. Po południu Niemcy podprowadzili jeszcze dwie cysterny, ale znów im się nie udało, bo nasi żołnierze rozkręcili szyny i znów wykoleiły się za wcześnie. Ogień bardzo słabo się palił. Wtedy też próbowali podpalić las za pomocą miotaczy ognia.
Jaka niemiecka broń robiła największe szkody?
- Ostrzał z pancernika Schleswig-Holstein i bombardowania z powietrza niemieckiego lotnictwa.
A jaka broń najbardziej przydawała się w obronie?
- Moździerze i działka przeciwpancerne [kalibru 37 mm - red.]. Oczywiście bardzo przydatna była armata polowa [kalibru 75 mm - red.], ale, niestety, została zniszczona przez Niemców już pierwszego dnia. Zanim to się stało, zdążyliśmy jednak rozbić z niej m.in. stanowisko karabinu maszynowego w latarni morskiej. W sumie z działa oddano 28 strzałów. Zaś pod koniec walk zostały nam już tylko karabiny maszynowe. Bardzo pomocne okazały się umocnienia, zasieki itp., wykonywane jeszcze przed wybuchem wojny. Robiliśmy je w ramach ćwiczeń, ale dowództwo już miało świadomość, że przydadzą się do obrony przed niemieckimi atakami.
Właśnie, już wcześniej w Wojskowej Składnicy Tranzytowej na Westerplatte zaczęto przygotowania do obrony? "Przemycano" na teren składnicy dodatkowych żołnierzy, by wzmocnić jej załogę? Jak to zorganizowano, że skrupulatni Niemcy nie zorientowali się podczas sprawdzania wejść na teren składnicy?
- Pamiętam, jak pewnej niedzieli zabrano nas na wycieczkę holownikiem. Przed wypłynięciem przebierano w mundury cywilnych pracowników składnicy. W trakcie wycieczki wysiadali w Trójmieście, a zabierano na pokład przygotowanych już żołnierzy, którzy nocą wraz z nami wracali do składnicy. W ciemnościach Niemcy nie zauważyli "podmiany". Zaś cywile następnego dnia normalnie zgłaszali się do pracy.
W podobny sposób przemycana była dodatkowa broń?
- Tak. Przemycano m.in. karabiny maszynowe, które były najpierw rozkładane na części i montowane już w składnicy.
Czy docierały wówczas informacje z głębi kraju? Działała łączność radiowa?
- Tylko do piątego dnia. Wtedy to została zniszczona radiostacja. Wtedy też mieliśmy ostatnie wiadomości. Słyszeliśmy, że Niemcy zajmują kolejne polskie miasta w głębi kraju.
Niemcy sami dziwili się, jak mimo zmasowanego bombardowania i ostrzału z użyciem artylerii, pancernika, bombowców obrońcy przetrwali tak długo...
- Tak. Po kilku dniach zaczęli strzelać w korony drzew. Myśleli bowiem, że mamy tam ukrytych wyborowych strzelców, co nie było prawdą. Nieprawdziwe były też pogłoski, że mieliśmy podziemne tunele, którymi przemieszczaliśmy się z jednego miejsca obrony na drugie.
Co pomogło Panu i pozostałym obrońcom przetrwać to piekło?
- Po prostu walczyliśmy. Mieliśmy zadanie bronić składnicy najpierw przez 6, a potem przez 12 godzin. Czekaliśmy wtedy na pomoc, która jednak nie nadeszła. Walczyliśmy więc nadal. Ale nasza sytuacja wciąż się pogarszała. Ostatniego dnia mieliśmy już 15 żołnierzy zabitych i kilkunastu rannych. Wszyscy byliśmy wyczerpani.
Wtedy zapadła decyzja o poddaniu składnicy?
- Siódmego dnia Niemcy zaczęli atakować już od ok. godz. 4.00. Potem nastąpił szturm. Pomyśleliśmy wtedy: koniec z nami. Wtedy przyszedł rozkaz mjr. Sucharskiego o poddaniu placówki.
Kto faktycznie dowodził obroną? Niektórzy utrzymują, że mjr Henryk Sucharski załamał się psychicznie w drugim dniu obrony po nalocie sztukasów i tylko dzięki determinacji kpt. Franciszka Dąbrowskiego przedłużono obronę Westerplatte aż do 7 dni.
- Dowódcą całej WST był mjr Henryk Sucharski. Zaś jego zastępcą i dowódcą wartowników był wtedy kpt. Dąbrowski. Major Sucharski był doświadczonym żołnierzem, uczestniczył jeszcze w I wojnie światowej. Przyszedł na Westerplatte w 1938 r., rok później niż kpt. Dąbrowski. O tych doniesieniach, jakoby major doznał szoku i dowodzenie przejął kpt. Dąbrowski, usłyszałem dopiero na początku lat 90. Mogę jednak powiedzieć, że całą obroną dowodził mjr Sucharski. Nawet Niemcy złożyli mu gratulacje i pozwolili w niewoli nosić szablę oficerską. Niemiecki komandor, przyjmując kapitulację, spytał majora Sucharskiego, co przesądziło o kapitulacji. Major odpowiedział, że były duże straty, a w sytuacji zajmowania przez niemieckie wojska kolejnych polskich miast w głębi kraju wiadomo było, że pomoc nie nadejdzie. Zaś tuż przed kapitulacją powiedział nam: "Jeszcze przydacie się Polsce". Pamiętam też, że przyjmując kapitulację, niemiecki komandor powiedział (jego słowa tłumaczył Jan Krzeszewski), że gdyby miał takie wojsko, podbiłby cały świat.
Jakie, według Pana, było militarne znaczenie obrony Westerplatte? Już w czasach PRL podważano często jej wartość, twierdząc, że z góry była skazana na przegraną.
- Jednak przez 7 dni obrony związaliśmy ogromne siły niemieckie, przez co nie zostały one użyte do walki w innych miejscach Polski. Zadaliśmy też duże straty Niemcom. Tylko pierwszego dnia obrony zginęło ponad 80 Niemców [w sumie straty niemieckie wyniosły kilkuset zabitych i rannych - red.].
Co się działo z Panem po kapitulacji?
- Oficerowie zostali oddzieleni od nas i skierowani do Hotelu Centralnego, niedaleko dworca PKP w Gdańsku. Pozostałych żołnierzy, m.in. mnie, przewieziono na Biskupią Górkę, do obozu w koszarach wojskowych. W tym czasie Niemcy przywieźli też pracowników Poczty Polskiej z Gdańska i kilku kolejarzy. Po pewnym czasie zostali oni zamordowani. Niemcy traktowali ich bowiem jak "bandytów".
Pan trafił do stalagu 1A koło Królewca.
- W obozie nie było łatwo, przydzielane prace musieliśmy wykonać. Niemcy proponowali przyznanie swojego obywatelstwa i pracę (nieźle płatną). Oczywiście ani ja, ani inni obrońcy nie popełniliśmy takiego głupstwa i nie zgodziliśmy się na to. Zresztą miałem już przecież wtedy żonę i małą córeczkę, której nawet jeszcze nie widziałem. Urodziła się, gdy służyłem na Westerplatte.
Założył Pan rodzinę jeszcze przed służbą wojskową?
- Tak, ożeniłem się w ostatni dzień Świąt Bożego Narodzenia 1937 roku. Zaś w marcu 1938 r. zostałem powołany do wojska.
Nie zdążyliście się Państwo nacieszyć sobą?
- Nie bardzo, ale po powrocie z obozu już się nie rozstawaliśmy.
Szybko Pan wrócił z obozu?
- Dość szybko, ponieważ pod koniec 1940 r. zachorowałem. Najpierw skierowano mnie do obozowego szpitala, a potem wysłano do domu. Dotarłem tam w lutym 1941 roku. Przez pewien czas jeszcze trochę się leczyłem, później znalazłem pracę...
...na kolei?
- Najpierw w kamieniołomach, a później na kolei. Pomagałem też trochę rodzicom w gospodarstwie, które prowadzili niedaleko Kielc. Jednak później utrzymywaliśmy się z żoną z pracy na kolei, gdzie pracowałem jako toromistrz do 1975 r., kiedy przeszedłem na emeryturę. Na początku głównie nadzorowałem układanie torów kolejowych.
Podczas wojny też Pan pracował?
- Częściowo tak. Nawiązał ze mną wtedy kontakt kolega z czasów służby wojskowej. Należał do AK. Pewnego wieczoru przyszedł do mnie i poprosił o przekazywanie informacji o niemieckich transportach kolejowych. Pracując jako kolejarz, miałem dostęp do danych na temat przejeżdżających przez nasz teren transportów. Zgodziłem się. Uprzedzałem kilkakrotnie o tym, co i kiedy miało być przewożone. Partyzanci wykorzystywali później te wiadomości do organizowania ataków na transporty. Nie byłem jednak zaprzysiężony w AK.
A jak trafił Pan z Kielc na Westerplatte?
- Aż do wstąpienia do wojska w marcu 1938 r. pracowałem w gospodarstwie rodziców. Zostałem wtedy powołany do szkoły podoficerskiej na Bukówce pod Kielcami w 4. Pułku Piechoty Legionów. Uczyłem się w niej do 9 marca 1939 roku. 23 marca wybrani żołnierze dostali przydział do Wojskowej Składnicy Tranzytowej na Westerplatte. Wśród nich znalazłem się także ja. Było to dla nas wyróżnienie. W sumie z Kielecczyzny i ziemi sandomierskiej na Westerplatte wyjechały trzy pułki.
Od tamtego czasu został Pan wierny Kielecczyźnie i mieszka Pan tu na stałe. Wypoczywa Pan w okolicznych pięknych górach?
- Teraz już nie mam siły po nich chodzić. Wcześniej, gdy byłem młodszy, czasami chodziłem w góry.
Jak radzili sobie Państwo z żoną z wychowaniem sześciorga dzieci?
- Początkowo dziećmi zajmowała się głównie żona. Gdy podrosły, też zaczęła pracę w PKP. Pracowaliśmy wtedy na zmiany.
Jak liczna dziś jest rodzina?
- Mam w sumie 33 wnuków, prawnuków i nawet jednego praprawnuka, który urodził się w Wielkiej Brytanii. Prawnuczka niedawno wróciła jednak z mężem i praprawnuczkiem. Zamieszkali w Warszawie.
Wraca Pan czasami na Westerplatte?
- Tak, dość często wcześniej wyjeżdżałem, oglądając, jak tam teraz jest.
Od lat bierze Pan udział w r óżnych uroczystościach rocznicowych, przyczyniając się do kultywowania pamięci o ważnych wydarzeniach z naszej historii ostatniego wieku...
- Często brałem udział w zjazdach obrońców Westerplatte. Staram się też uczestniczyć w różnych uroczystościach, także w innych miejscach, by podtrzymywać pamięć o tych ważnych wydarzeniach historii Polski, przede wszystkim o obronie Westerplatte. Mam też kontakt z okolicznymi szkołami.
Niebawem mają się zakończyć prace nad rekonstrukcją Wojskowej Składnicy Tranzytowej na Westerplatte. Na tegoroczne obchody 70. rocznicy wybuchu II wojny światowej ma jej zostać przywrócony wygląd sprzed tego okresu. Widział Pan projekt odbudowy?
- Nie, ale w tym roku wybieram się na Westerplatte na te obchody i chciałbym zobaczyć efekty prac. Mam już nawet zaproszenie. Wyjadą także delegacje miejscowych szkół, którym nadano imiona obrońców Westerplatte.
Dziękuję za rozmowę.
"Nasz Dziennik" 2009-08-29

Autor: wa