Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Wiara i Kościół

Treść

Niemniej doświadczenie pokazuje, że w niejednym wyznaniu istnieją ludzie, dla których słowo „wiara” nie oznacza wcale czynnego wierzenia, osobistej relacji do Kogoś osobowego – a tylko jakiś zespół obrzędowych tradycji i przyzwyczajeń, który przejęli po rodzicach i uprawiają nadal jako coś oczywistego i miłego…

 

Podobno jakaś Rosjanka niedawno pytała oburzona: „Co właściwie robi Żyd Jezus Chrystus w naszej pięknej prawosławnej wierze?” Chciałoby się powiedzieć, że to musi być złośliwa anegdotka, i w dodatku absurdalna: przecież chrześcijaństwo – wszelkie – jest właśnie wiarą w Jezusa Chrystusa, więc tym, którzy Jego nie uznają, choćby nadal nazywali się chrześcijanami, nic już w rękach nie pozostanie: o żadnej wierze, prawosławnej czy katolickiej, już tu się mówić nie da. Niby w co, w Kogo wtedy wierzyć? Niemniej doświadczenie pokazuje, że w niejednym wyznaniu istnieją ludzie, dla których słowo „wiara” nie oznacza wcale czynnego wierzenia, osobistej relacji do Kogoś osobowego – a tylko jakiś zespół obrzędowych tradycji i przyzwyczajeń, który przejęli po rodzicach i uprawiają nadal jako coś oczywistego i miłego, nawet kojącego i łączącego, ale kompletnie bezosobowego. W takiej „wierze” Jezus Chrystus rzeczywiście nie ma nic do roboty, chyba jako symbol relacji rodzinnych, dziecko na rękach matki. Tu przypomina się pewna uczona radziecka, i to już nie anegdota, ale autentyczny naukowy artykuł z lat sześćdziesiątych: specjalistka od historii malarstwa twierdziła, iż pogarda Kościołów chrześcijańskich dla kobiety objawia się w tym, że ilekroć na świętym obrazie jest przedstawiona matka z dzieckiem, dziecko jest zawsze chłopcem…

Wracając do bezosobowej i obrzędowej tylko „wiary”: są ludzie, którzy myślą, że to właśnie mogłoby im wystarczyć, a to dlatego, że Kościół „stracił już wartość”, ale coś przecież trzeba ludziom z niego zostawić jako swoisty cement rodziny i źródło kojących przeżyć. Więc powinien by w jego miejsce powstać taki właśnie nowoczesny „Kościół”, ograniczający swoją „wiarę” do obrzędowości. Tu znowu założenie jest, że „wiara” może być ostatecznie przynależnością do instytucji, ale jeśli ta instytucja przestaje człowieka zadowalać, to już tylko pozostaje ją zmienić albo zostawić z niej jedynie rodzinne obrzędy. Bo w tamtej przynależności też nie widzieli praktycznego skutku relacji do Boga, a tylko zapewne inny zespół obrzędów; o przekonaniach już nie mówiąc, te są w takim ujęciu praktycznie nieobecne. Etyki też nie ma wtedy na czym oprzeć, bierze się ją z ujęć świeckich i uzasadnia, jak się da: hedonistycznie, utylitarystycznie, perfekcjonistycznie…

Ech… słyszałam nawet kapłana, który mówił z ambony, że „trzeba wierzyć, żeby być kimś”. Ale nie było w kazaniu ani słowa o treści wiary, ani słowa o Tym, z kim przez wiarę nawiązujemy kontakt; a tylko o samym „wierzeniu”, i to wierzeniu nie dlatego, że Bóg rzeczywiście istnieje, ani nie po to, żeby przyjąć Jego dar miłości, ale po to, żeby „być kimś”. W nagrodę miało się otrzymać miłe uczucie, że się innych (tych niewierzących) przewyższa. „Wiara” miała być piedestałem naszego własnego pomnika, stopniem do naszego własnego wywyższenia. Tak to wyglądało, jakby mówcy zależało jedynie na tym, żeby słuchacze zachęcili się do tego we własnym interesie (będą nareszcie kimś) i po wyjściu zapisali się pod właściwy słupek statystyczny, powiększając na terenie parafii liczbę „wierzących”. A do tego wystarczyłaby doskonale i taka bezosobowa wiara, w której Jezus Chrystus nie ma nic do roboty.

Za czasów mojego dzieciństwa narzucano nam – pamiętam dobrze – „tradycyjną choinkę noworoczną”, która miała zastąpić zwyczaje związane z Bożym Narodzeniem. Oczywiście słowo „tradycyjna” było w zastosowaniu do noworocznej choinki kompletną bzdurą; taką tradycję nasi władcy dopiero usiłowali wytworzyć w miejsce zakorzenionej od dawna obrzędowości chrześcijańskiej. Ale starali się wykorzystać do tego właśnie zjawisko bezosobowej, obrzędowej tylko wiary, która zadowoli się choinką, niezależnie od tego, czy światełka zapala się tam na cześć Chrystusa, nad żłóbkiem, czy też z portretami Marksa, Engelsa, Lenina i Stalina w tle.

Choćby zresztą i zamiast tamtych czterech portretów umieścić wizerunki jakichś nowszych autorytetów, albo i zgoła nic, na jedno to wyjdzie: wiara bez treści, wiara w nikogo, nie jest wiarą; a gromada ludzi, którym by to wystarczało, nie jest i nie może być Kościołem. Przez „Kościół” przywykliśmy w naszej tradycji pojęciowej rozumieć zespół chrześcijan, zjednoczonych z Bogiem przez płynące z Jego łaski sakramenty i przez stałą modlitewną relację miłości; a tym samym zjednoczonych także między sobą. I wspólnie korzystających z tej łaski i z tej możliwości. Służ mi i bądź doskonały, mówił Bóg już do Abrahama (Rdz 17,1); a łaciński przekład ma: Chodź przede mną i bądź doskonały. Ta druga wersja lepiej może oddaje stałą świadomość znajdowania się w Bożej obecności; ta pierwsza, stałe czynne zaangażowanie się w tej obecności skutki. Tak czy inaczej, chodzi o miłość: tę, którą Bóg ma dla nas i tę, którą my staramy się mieć dla niego. Powtórzmy: o międzyosobową relację miłości. Żałośnie ubogą namiastką byłyby tu same tylko tradycje obrzędowe, których prawdziwe piękno jest w rzeczywistości w tym, że można przez nie wyrazić naszą wdzięczność i przepoić tą wdzięcznością naszą codzienność.

Ale co w takim razie z zarzutem, że istniejący Kościół stracił wartość, stracił autorytet, okazał się niezdolny, itd. – ? Tutaj wszystko zależy od tego, co się pod tymi słowami rozumie. Na przykład, jaki autorytet? Bo jeśli chodzi o autorytet polityczny, to racja, stracił go już dużo i nadal traci, a im usilniej będzie próbował go odzyskać, tym i tracić będzie szybciej. Ale biadać nad tym to trochę tak, jakby ktoś lamentował, że szewc stracił autorytet w sprawach futbolu. Nawet jeśli był zagorzałym kibicem, to i tak nigdy prawdziwym autorytetem nie był. I nie ma czego żałować, jeśli stracił. Swoje prawdziwe, właściwe sobie, mistrzostwo zawodowe przecież zachował, a tylko o to chodzi i tego właśnie ludziom od niego potrzeba. Oczywiście musi tego mistrzostwa pilnować, bo może skończyć się źle, jeśli szewc tak się zajmie meczami, że zapomni, z czego się buty szyje. Jeśli ksiądz, a niechby i biskup, zajmuje się usilnie polityką, to religijny autorytet traci. Ale po pierwsze, Bóg od tego nie umiera; a po drugie, w oczach ludzi myślących traci ten konkretny ksiądz, który zawinił; a nie od razu całe Objawienie i Zbawienie, przyniesione przez Chrystusa.

Bo przecież w jakim sensie Kościół? Ten i ów kapłan, ten i ów hierarcha to tylko sługa Objawienia i Zbawienia, a nie ono samo, nie sam Syn Boży, schodzący do ludzi. Sługa może być przedłużeniem działalności Pana, ale może być i zdrajcą, albo czymś pośrednim, pół na pół, czy trzy czwarte na ćwierć. Może nam w drodze do Boga pomóc, jak powinien; może nam tę drogę utrudnić, chociaż nie powinien; ale w żadnym wypadku nie jest sam ani naszym celem, ani naszą drogą, więc ani nam Boga nie zastąpi, ani Go nie przesłoni; bylebyśmy naprawdę chcieli patrzeć, a nie szukali wymówek. Nas samych też nie zastąpi: nie podejmie za nas decyzji, choćby najbardziej chciał i choćbyśmy nawet i my tego chcieli; bo liczy się tylko nasza własna decyzja. Wyjaśni nam, owszem, trudności… jeśli umie; pomoże nam w życiu modlitwy, jeżeli sam się modli; co najważniejsze, do niego idziemy po sakramentalne łaski Boże. Ale mną samą nie jest, i wie, że do niego należy – jak mówił św. Jan Chrzciciel – rola przyjaciela Oblubieńca (J 3,29). Nie samego Oblubieńca, ani duszy – oblubienicy.

Ma zresztą własną duszę do ustawienia w tej samej relacji.

Otóż  to wszystko pozostaje w mocy, w pełnym działaniu, niezależnie od tego, za co został osądzony ani czym się zbłaźnił ten czy ów reprezentant Kościoła. W pełnym działaniu, mówię, bo przecież wszędzie dookoła pełno jest kapłańskiej posługi, pełnionej ofiarnie i mądrze, a traktowanej przez nas jako coś tak oczywistego, że nikt się nawet za nią nie obejrzy. A szkoda.

Inaczej mówiąc, Kościół jest i pozostaje domem Bożym i naszym, ale to możemy rozumieć tylko pod warunkiem, że na pierwszym miejscu jest dla nas Bóg sam, Ojciec i Syn i Duch Święty; i priorytetem naszym jest nasza relacja z Nim. Nie z instytucją, nie z „wartościami”, nie z ideą ani ze „sprawą”, choćby najsłuszniejszą; ale z Bogiem. Z Panem naszym Jezusem Chrystusem. Bez Niego Kościół nie miałby ani sensu, ani oczywiście autorytetu żadnego. Stałby się jedną więcej pieśnią przeszłości, której słowa każdy ma prawo na własną rękę przerabiać ku swojej prywatnej satysfakcji i wedle swoich prywatnych pomysłów.

A z tego wynika, że Kościół może być tylko tam, gdzie jest modlitwa. Jak najszczersza i jak najgorętsza. Obejmująca całe życie, niezależnie od tego, gdzie to życie upływa – O Izraelu, jakże wielki jest dom Boga (Ba 3,24), cały świat – i sięgająca do samej głębi duszy. Bo tylko tam jest osobowa relacja z osobowym Bogiem. Toteż doświadczenie i nauka mistrzów modlitwy są skarbem nie tylko dla nas samych w życiu modlitwy, ale i dla Kościoła. Na innej glebie on nie rośnie.

Fragment książki Okruchy

Małgorzata (Anna) Borkowska OSB, ur. w 1939 r., benedyktynka, historyk życia zakonnego, tłumaczka. Studiowała filologię polską i filozofię na Uniwersytecie im. Mikołaja Kopernika w Toruniu, oraz teologię na KUL-u, gdzie w roku 2011 otrzymała tytuł doktora honoris causa. Autorka wielu prac teologicznych i historycznych, felietonistka. Napisała m.in. nagrodzoną (KLIO) w 1997 roku monografię „Życie codzienne polskich klasztorów żeńskich w XVII do końca XVIII wieku”. Wielką popularność zyskała wydając „Oślicę Balaama. Apel do duchownych panów” (2018). Obecnie wygłasza konferencje w ramach Weekendowych Rekolekcji Benedyktyńskich w Opactwie w Żarnowcu na Pomorzu, w którym pełni funkcję przeoryszy.

 

Żródło: cspb.pl, 10

Autor: mj

Tagi: Wiara Kościół