Wiara dawała mi nadzieję
Treść
Z o. Łucjanem Królikowskim OFM, opiekunem dzieci tułaczych, więźniem łagrów sowieckich i wieloletnim duszpasterzem Polonii, kawalerem Orderu Odrodzenia Polski, rozmawia Mariusz Bober Okrążył Ojciec prawie cały świat wraz z dziećmi, którym zbrodniczy reżim sowiecki odebrał nie tylko rodziców, ale także dzieciństwo. Jak wyglądała ta odyseja dzieci, które z powodu tej tułaczki po świecie nazwano tułaczymi? - Niektóre dzieci dostały się do ośrodków tworzenia się polskiej armii razem z matkami, ale wiele z nich zmarło na tułaczym szlaku. Niektóre matki po prostu się poświęciły niejako dla tych dzieci, gdy same nie mogły wyjść z ZSRS razem z polskim wojskiem. Sowieci bowiem godzili się wypuścić tylko te dzieci, które miały w wojsku ojca, wuja, siostrę albo brata. W tej sytuacji gen. Władysław Anders mówił: "przyszywać" te dzieci żołnierzom, jak tylko się da, aby jak najwięcej ich uratować. W efekcie wiele dzieci uciekało z posiołków i oddawano je pod opiekę żołnierzom, pisząc fikcyjnie w dokumentach, że są rodzeństwem, synami lub córkami. Po wielu przejściach i przygodach dzieci dotarły wraz z innymi polskimi uchodźcami do obozu Tengeru w Tanzanii, gdzie również zmarło wielu naszych rodaków, którzy uciekli z sowieckich łagrów. Jak długo dzieci przebywały w Afryce i dlaczego akurat tam? - Odesłano je tam, aby były jak najdalej od teatru wojny, aby w spokoju dochodziły do siebie, odpoczęły, uczyły się i zaczęły prowadzić w miarę normalne życie. Nikt wówczas nie spodziewał się, że tak długo pozostaną w Afryce. Przecież wojna skończyła się w 1945 r., a obozy zostały zlikwidowane dopiero w latach 1950-1951. Stało się tak dlatego, że Polska została "sprzedana" Rosji. Na początku, po zakończeniu wojny nie wiedzieliśmy, kto nas przyjmie. Kraje zachodnie bały się przyjąć uchodźców, zarówno dzieci, jak i dorosłych. Była bowiem wielka "miłość" między Stalinem a aliantami za udział Armii Czerwonej w pokonaniu wojsk hitlerowskich. Zachód bał się drażnić Stalina. Staraliśmy się o przyjęcie dzieci w Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Hiszpanii, Kanadzie. Wszędzie nam odmawiano, nawet w tym ostatnim kraju. Ale przecież właśnie tam znalazły schronienie? - Stało się to dzięki Stolicy Apostolskiej, a w szczególności dzięki ks. Giovanni Battista Montiniemu, który wówczas pełnił funkcję w Sekretariacie Stanu i został później wybrany na Papieża Pawła VI. Każdego biskupa, który przyjeżdżał z wizytą ad limina apostolorum, prosił, by przyjąć i zaopiekować się dziećmi. Jednak duchowni bali się przyjąć prawie 146 maluchów. Aż pewnego razu przyjechał do Watykanu metropolita Montrealu abp Joseph Charbonneau o wielkim sercu. Od razu zgodził się przyjąć te dzieci. Liczył, że w Kanadzie będzie można przeprowadzić ich adopcję w ciągu 2-3 lat. Okazało się jednak, że nie było to łatwe. Były takie próby? - Tak, trzy polskie rodziny przyjęły po jednym dziecku, jednak reszty nie udało się adoptować. Trzeba było więc zapewnić pozostałym dzieciom opiekę. Ze względu na przeżycia były one bardzo dojrzałe i nie nadawały się do adopcji, a potencjalni rodzice też nie mieli z nimi wspólnego języka. W tej sytuacji musieliśmy sami opiekować się dziećmi aż do ich usamodzielnienia się. Trzeba było zapewnić im ubrania, żywność, opiekę lekarską itd. To wszystko kosztowało. Zajmowaliśmy się dziećmi jeszcze 5-6 lat. Gdy dorosły, integrowały się ze społeczeństwem kanadyjskim, założyły własne rodziny. W jakim wieku były te dzieci, gdy opuściły Związek Sowiecki? - Dzieci w obozie Tengeru w Tanzanii miały od 2 lat wzwyż. Było ich razem ok. 2 tys., wszystkie z Polski. Większość z nich miała wówczas matki, a ojcowie walczyli we Włoszech, czyli pod Monte Cassino, Anconą i Bolonią. Jak to się stało, że właśnie Ojcu przypadło zadanie opieki nad dziećmi, którym reżim komunistyczny w Rosji ukradł dzieciństwo, jak to Ojciec ujął w swojej książce o takim tytule? - Sam się zgłosiłem, bo kocham dzieci. Gdy przeżywaliśmy kryzys w Afryce, w czasie likwidacji obozów dla uchodźców wojennych, do czego przyczyniły się machinacje komunistów w Polsce, planowaliśmy bezpośrednio udać się z dziećmi do Kanady. Jednak urzędnicy w międzynarodowych organizacjach uchodźczych, którzy podejmowali decyzje o losie naszych podopiecznych, postanowili wysłać dzieci do Europy. A przecież łatwiej i taniej byłoby, gdyby konsul z Kanady przyjechał do nas i na miejscu zaopatrzył nas w wizy. Zdecydowano inaczej, pewnie dlatego, byśmy byli bliżej komunistycznej Polski. Wtedy Komitet Opiekuńczy w Tengeru zaczął się zastanawiać, kto pojedzie z dziećmi. Było wówczas wielu opiekunów znacznie zdolniejszych i bardziej przygotowanych ode mnie, ale każdy z nich wiedział, co ich czeka w Europie - zaciekła walka z komunistami o te dzieci. Ja też się bałem. Ale przecież nie można było ich zostawić na pastwę losu. Całą noc męczyłem się przed podjęciem tej decyzji. Rano zdecydowałem, że pojadę z nimi. Dlaczego komunistom z Polski tak bardzo zależało na odebraniu tych dzieci? - Ponieważ one były świadkami ogromu zła, które działo się w posiołkach, łagrach, czyli całej sowieckiej gehenny. O starszych propaganda sowiecka mówiła, że kłamią. Ale niewinne dzieci nie kłamią... Poza tym chcieli je wychować na "janczarów". Przecież np. greckie dzieci wychowywane przez komunistów były gorsze od nich samych, którzy przyjęli tę ideologię jako dorośli. Czy po dotarciu do Kanady dzieci były już bezpieczne? - Tak, choć komuniści jeszcze przez dwa lata próbowali je nam odebrać, wykorzystując do tego m.in. wpływy w organizacjach międzynarodowych, w ONZ. Oczerniano nas, szerzono kłamstwa. Pamiętam, jak pracownik ambasady komunistycznej Czechosłowacji, którego dziecko chodziło do tej samej szkoły, w której uczyła się jedna z naszych dziewczynek, pewnego razu zaprosił ją do swego mieszkania, gdzie była wypytywana o wszystko: jak się czuje, czy jej dobrze w Kanadzie, czy nie chciałaby wrócić do Polski. Chodziło o to, by zdobyć materiały dla komunistów w Polsce, aby mogli oskarżyć nas i oczerniać. Jednak nasze dzieci były za cwane, by dać się nabrać komunistom. Gdy namawiano je do powrotu do Polski, odpowiadały: "Do jakiej Polski? Przecież Polska jest zniewolona. Już 17 września 1939 r. Armia Czerwona weszła do naszego kraju. Gdyby go nie zajęła, nie trafilibyśmy na Sybir. A poza tym ta część Polski, gdzie mieszkaliśmy, została wcielona do Rosji. Więc gdzie chcecie nas zabrać?". Namawiano je też, by dały jakieś adresy do krewnych w Polsce, bo - jak twierdzili komuniści - może im czegoś potrzeba, może mogliby im wysłać np. "książeczki do nabożeństwa, różańce"... Tak zatroskani byli komuniści o życie duchowe Polaków w PRL? - Tak (śmiech). Nasze dzieci od razu reagowały na to: "Wy, bezbożnicy, chcecie wysyłać im książeczki do nabożeństwa?". W efekcie te próby namawiania dzieci do powrotu do Polski spełzły na niczym. Po latach do wolnej już Polski trafiły jednak tylko wspomnienia o nich, spisane przez Ojca. Czy niektóre z nich wróciły szukać rodzinnych korzeni? - Spośród moich podopiecznych tylko jeden chłopak wrócił, wkrótce po tym, jak przybyliśmy do Kanady. Przeżywał wówczas jakiś głęboki kryzys po Afryce, gdzie spędził blisko 8 lat. Gdy dotarliśmy do Kanady, nie mógł przystosować się do tej wielkiej zmiany. Był zamknięty w sobie, małomówny. Miał wtedy około 14 lat. Od tego czasu nie napisał do nas ani jednego listu. Było to dla nas bardzo zagadkowe. Przypuszczam, że przeżył drugi kryzys po powrocie do Polski. Zapewne dopiero wtedy zrozumiał, że to już nie jest przedwojenna Polska, że wpadł w szpony komunistów, którzy wykorzystali go w swoich mediach do oczerniania byłych opiekunów. Gdy później wróciłem do kraju, dowiedziałem się, że miał tragiczne życie, rozwiódł się z żoną, a później popełnił samobójstwo albo też ktoś mu w tym "dopomógł"... Z wypowiedzi Ojca wynika, że Polacy na obczyźnie nie mogli się pogodzić z tym, iż Polska została opanowana przez komunistów, i liczyli jeszcze na to, że w jakiś sposób uda się wywalczyć niepodległość. - Po zakończeniu wojny wszyscy zrozumieliśmy, że Polska została opanowana przez komunistów. Moi koledzy z wojska byli załamani. Wielu kombatantów z armii gen. Andersa długo jeszcze nosiło mundury. Nie chcieli uczyć się ani iść do pracy, bo liczyli, że wybuchnie wojna Zachodu z Rosją. Liczyli, że coś się zmieni. Ja czekałem do 1962 r., licząc, że będę mógł wrócić do Polski, wywołując tym zniecierpliwienie amerykańskich przełożonych, którzy chcieli mnie użyć do pracy w parafiach. Mieliśmy nadzieję, że może coś się odmieni. W latach 70. myśleliśmy, że komuna zostanie na długo. Dopiero okres "Solidarności" obudził znów oczekiwania na zmiany. Co było najtrudniejsze w procesie wychowawczym dzieci, którymi Ojciec się opiekował? W książce "Skradzione dzieciństwo" wspomina Ojciec, że w pierwszych latach były pewne problemy. Jak Ojciec radził sobie z typowymi, codziennymi kłopotami z tyloma dziećmi? - Kilkoro starszych dziewcząt i chłopców dawało mi się we znaki, byli nieposłuszni, aroganccy. Później zaś, gdy wydorośleli, zmienili się na lepsze. W codziennej opiece pomagali mi jeszcze dwaj księża wyznaczeni przez księdza abp. Charbonneau, a później także francuskie siostry zakonne. Sam nie dałbym rady. Jednak gdy porównuję dziś nasze polskie dzieci z amerykańskimi, uważam, że nasze były znacznie lepiej wychowane, a dziś są dobre, pokorne i wdzięczne. Był Ojciec na wszystkich ich ślubach? - Na wszystkich niestety nie byłem, ponieważ już wtedy pracowałem w sieci radiowej w USA. Odwiedzałem je na wspólnych spotkaniach i zjazdach. Jak sobie radzili Ojca podopieczni już jako dorośli? - Założyli rodziny, a mimo to trzymają się razem, traktując się nawzajem jak bracia i siostry. Odwiedzają się, tworzą jakby wielką rodzinę. Są bardzo zżyte ze sobą. Ja też utrzymuję cały czas kontakt z nimi za pomocą telefonu i poczty elektronicznej albo dzięki bezpośrednim spotkaniom. Większość z nich mieszka w Kanadzie, kilka osób osiedliło się w Stanach Zjednoczonych. Długa i trudna była walka o uratowanie tych najmniejszych ofiar wojny, a to zaledwie część dzieci, które ocalały z tego koszmaru. Jaki był los innych - również ofiar terroru Związku Sowieckiego? - W sumie tych dzieci i młodzieży polskiej w Związku Sowieckim było niemal 300 tysięcy. Uratowała się tylko mała grupa licząca 10 tysięcy. Co najmniej połowa dzieci zmarła z wycieńczenia, mrozu i chorób. Część dzieci wyjechała do Indii, Meksyku, Nowej Zelandii, Australii i Wielkiej Brytanii. Wiele zmarło, także podczas ewakuacji z ZSRS. Była też pewna grupa sierot, która spędziła czas wojny w sowieckich domach dziecka, tzw. diet-domach, i powróciła do Polski w 1946 roku. Z moich 146 sierot przybyłych do Kanady zmarło już 50 osób. Żyjące same dziwią się, dlaczego tak wiele ich kolegów i koleżanek zmarło. Na ich zdrowiu odbiła się sowiecka gehenna - głód, choroby, brak podstawowych odżywek, owoców, tłuszczu, cukru itp. Jakie było życie w wolnej Polsce dwudziestolecia międzywojennego? - Urodziłem się na dzisiejszych ziemiach odzyskanych (wówczas Niemcy), w Nowym Kramsku koło Zielonej Góry. Gdy miałem 3 lata, rodzice wyjechali stamtąd do Polski, bo Niemcy prześladowali tatusia za jego działalność niepodległościową. Bowiem w czasie I wojny światowej, podczas bitwy pod Verdun, tatuś uciekł z szeregów niemieckiego wojska na stronę francuską, do armii gen. Hallera. Później brał udział w Powstaniu Wielkopolskim. W wolnej Polsce przez pewien czas mieszkaliśmy w Krotoszynie, gdzie chodziłem do szkoły podstawowej, a później w Poznaniu, gdzie rozpocząłem naukę w gimnazjum. Był Ojciec chyba jednym z niewielu franciszkanów artylerzystów. Właśnie takie przeszkolenie otrzymał Ojciec w armii gen. Andersa. Jaka była Ojca droga do powołania? - W trakcie pobytu w łagrze nie byłem już zakonnikiem, bo wygasły mi 3-letnie śluby czasowe. Można więc powiedzieć, że byłem wtedy osobą świecką. Pytałem nawet w duszpasterstwie armii gen. Andersa, co mam ze sobą zrobić. Miałem przecież za sobą krótki pobyt w nowicjacie Ojców Franciszkanów w Niepokalanowie, gdy był tam św. o. Maksymilian Kolbe (w latach 1936-1939). Jak Ojciec wspomina czas pobytu w Niepokalanowie? - Naprawdę cudownie. Niepokalanów był moją kolebką duchową. Tam ukończyłem gimnazjum, a potem nowicjat. Ojciec Maksymilian był moim natchnieniem. Właśnie z tym miejscem i z domem rodzinnym wiążą się moje najpiękniejsze wspomnienia. Co Ojcu poradzono w duszpasterstwie armii gen. Andersa? - Szef duszpasterstwa powiedział mi: "Wstąpcie do wojska! Nie mamy tu żadnych profesorów ani pomocy naukowych, żeby was dalej uczyć". W efekcie wstąpiłem do Szkoły Podchorążych Artylerii w Kara Su u stóp gór Pamiru. W książce "Skradzione dzieciństwo" zastanawiał się Ojciec, czy cierpienie dzieci nie było ofiarą, która przyniosłaby upadek komunizmu i wyzwolenie Polski. Czy nadal Ojciec tak uważa, patrząc na wydarzenia ostatnich dziesięcioleci? - Z pewnością była to wielka ofiara ze strony tych dziecięcych serc. Dzieci te były nadzwyczaj dojrzałe. Gdy rozmawiałem z nimi, widziałem, że żyją dla Polski i chciałyby wrócić do kraju, który bardzo kochały. W książce wspominam miejscowość Karkin Batasz w Uzbekistanie, w języku uzbeckim - Dolinę Śmierci. Pewnego razu przyjechał tam ks. bp Józef F. Gawlina. Dzieci przebywały wtedy w lepiance z gliny, bez drzwi i okien. Wiele z nich umierało, żyjąc w tych okropnych warunkach. Gdy stanął przed nimi ksiądz biskup, zaśpiewały mu znaną wówczas piosenkę, w której zmieniły słowa: "Z trudu naszego i znoju Polska powstanie, by żyć...". Dzieci zamiast "znoju" śpiewały jednak "bólu". One były świadome tej ofiary, którą składały za Polskę, chociaż były bardzo małe. Gdy później dotarliśmy do Afryki, opiekunowie starali się im ze wszystkich sił wynagrodzić krzywdy, których doznały w Rosji. Jednak mimo ich miłości do Polski rozumiały, że po wojnie to już nie była ta sama Ojczyzna. Dlatego odmawiały powrotu do niej? - Tak, one to rozumiały. To była dla nich największa tragedia. Gdy organizowały przedstawienia, śpiewały, a nawet rozmawiały ze sobą, ciągle mówiły o Polsce. Dlatego uważam, że emigracja, zwłaszcza ta, która musiała opuścić kraj w młodym wieku, bardziej go kocha niż Polacy w Ojczyźnie. Nasi podopieczni zawsze starają się jej pomóc, jak tylko mogą. Odwiedzają Polskę, ale nie wracają, bo tam - na obczyźnie - mają rodziny. Ich dzieci natomiast nie czują już takiej miłości do kraju jak ich rodzice. Patrząc przez pryzmat tragicznych przeżyć oraz czasu, jak "dzieci tułacze" oraz Ojciec odbieracie przemiany w Polsce? Czy patrząc z perspektywy ostatnich 20 lat niepodległości można powiedzieć, że dobrze wykorzystaliśmy ten dar wolności? - Uważam, że jest jeszcze dużo ukrytego komunizmu w Polsce. Jak można tak wyniszczać się wzajemnie, zamiast dbać o dobro Narodu. Gdy przyjeżdżam do Polski, spotykam wielu dobrych i mądrych ludzi, ale oni nie dochodzą do głosu albo nie łączą się, nie współdziałają. Tymczasem trzeba łączyć się tak jak w czasach "Solidarności". Ile dzięki temu można było wówczas zrobić? Trzeba wrócić do tej solidarności, także przez małe "s". Przecież mamy piękne wzory, jak Ojciec Święty Jan Paweł II, ks. kard. Stefan Wyszyński, ks. bp Ignacy Tokarczuk i wielu innych. My na obczyźnie bolejemy nad tym, że w Polsce są tak duże podziały. Gdy w Nowym Jorku w samolocie wyłożono gazety do czytania, nie znalazłem wśród nich "Naszego Dziennika", podobnie bywa do dziś w wielu kioskach w Polsce. Pewnie przeminie kilka pokoleń, zanim wszystko się oczyści. Dziwi mnie jednak, że przecież w Polsce żyje wielu ludzi, którzy walczyli albo z Sowietami, albo z Niemcami. Zastanawiam się, gdzie oni są. Dlaczego nie mają wpływu na to, co się dzieje w kraju? Wydana właśnie najnowsza książka Ojca "Pamiętnik sybiraka i tułacza" przybliża m.in. tragiczne warunki życia w sowieckich łagrach oraz wędrówkę z armią gen. Andersa. Co Ojcu, wówczas 21-letniemu młodzieńcowi, pomogło przetrwać piekło sowieckiego łagru? - Przede wszystkim wiara. To właśnie wiara daje także nadzieję. Gdy ktoś jej nie miał w łagrze, sam szukał śmierci. Niektórzy popełniali nawet samobójstwo. Ja jednak miałem nadzieję, że wyjdę z łagru. Nie wiedziałem jak, ale czułem, że nastąpią zmiany w świecie. Przecież zło nie może istnieć wiecznie. Poza tym więźniowie, głównie Polacy, w tym także polscy Żydzi, wspierali się wzajemnie. W moim łagrze niedaleko Archangielska najwięcej było właśnie Polaków. W innych przeważali Chińczycy, Niemcy lub przedstawiciele innych narodowości, z różnych części świata - m.in. Litwini, Łotysze, Uzbecy, Kirgizi. W łagrach Ojciec zajmował się tylko wyrębem lasów? - Zazwyczaj pracowałem przy wyrębie i załadunku do wagonów. Wtaczaliśmy te ogromne, ścięte kloce na duże sterty. Teren był podmokły. Stamtąd można było wywozić to drewno tylko zimą, gdy ziemia zamarzła. Pamiętam, że był okropny mróz - sięgał wtedy minus 45 stopni. Obserwowaliśmy jeden drugiego, czy komuś nie zamarza nos lub nie zamarzają uszy, bo wtedy na wietrze mogłyby po prostu odpaść. Ścinane drzewa były bardzo piękne. Nigdzie poza Rosją nie widziałem podobnych, nawet w Polsce. W porównaniu z syberyjskimi - u nas drzewa wydają się cieniutkie. Rosja to bardzo bogaty kraj. Sam las syberyjski jest większy niż całe Stany Zjednoczone. Tylko z niego Rosjanie mogliby żyć. Przecież dziś drewno jest bardzo potrzebnym surowcem. Tymczasem obecnie co piąta książka na świecie jest z papieru kanadyjskiego, nie rosyjskiego. Z kolei Ukraina, wówczas zagarnięta przez Związek Sowiecki, mogłaby żywić świat. Ma niesamowicie żyzne ziemie. Przez pewien czas pomagałem tam wraz z innymi jeńcami przy zbiorach zbóż. Potem kazano nam zebrane plony złożyć w kopcach w ziemi i przykryć je sianem lub słomą. Jednak to nie wystarczyło, by je zabezpieczyć. Wszystko zgniło. Cała nasza praca poszła na marne. Widać było, że gospodarka w Związku Sowieckim była źle zorganizowana. Rosjanie nie umieli gospodarować. Które wspomnienia z tamtego okresu są najgorsze, a które uważa Ojciec mimo wszystko za dobre, bo były i takie chwile? - Najtrudniejsza była tęsknota za Ojczyzną i za rodziną. Najprzyjemniejszy był zaś pobyt w Afryce. Niezwykłe obrazy, piękna dżungla i wreszcie ta piękna góra Kilimandżaro. Moi byli podopieczni bardzo dobrze wspominają też pobyt na tym kontynencie, dlatego nazwaliśmy się "Afrykańczykami". Mile wspominam także pobyt w Libanie... ...gdzie przyjął Ojciec święcenia? - To byli francuscy jezuici z Lyonu. Wraz ze mną śluby składało jeszcze dwóch polskich jezuitów i jeden ksiądz diecezjalny, późniejszy kardynał Władysław Rubin. Było to po wyjściu z armią gen. Andersa z ZSRS. Na pewien czas trafiliśmy do Libanu i tam właśnie nadarzyła się okazja, bym mógł skończyć studia i złożyć śluby, chociaż jeszcze trwała wojna. Rodzina Ojca przeżyła wojnę? - Tak, pozostali w Poznaniu i tam przetrwali ten trudny czas. Nawiązałem z nimi kontakt dość późno, bo Niemcy wyrzucili ich z mieszkania. Dopiero gdy byłem w Egipcie, pewna Polka, mieszkająca na stałe w USA, odnalazła moją rodzinę. Zacząłem do nich pisać listy, ale nie mogłem pojechać, bo byłem na indeksie u komunistów, właśnie za te dzieci. Odebrali mi przecież obywatelstwo i nazwali kidnaperem. Odgrażali się, że gdy wpadnę w ich ręce, to odpłacą mi za wszystko. Dlatego właśnie moja mamusia nigdy nie widziała mnie w habicie, a żyła jeszcze 11 lat po wojnie. Wróciłem do Polski dopiero wtedy, gdy komuna zaczęła pękać, tzn. w latach 80. Oficer, który sprawdzał moje dokumenty, długo zastanawiał się, ale w końcu wpuścił mnie. Pewnie tylko dlatego, że był Ojciec obywatelem Kanady? - Na pewno tak było. Podczas przesłuchiwania mnie pytali, czy przewożę jakieś listy. Odpowiedziałem, że tak. Miałem ze sobą list do ambasady, w którym była prośba o udzielenie mi wszelkiej pomocy, gdybym jej potrzebował. Wtedy oficer zrezygnował z nagabywania mnie na temat kontroli korespondencji... Jednak śledzili mnie podczas pobytu. Gdy dzieci dorosły i opuściły sierociniec, zaczął się Ojciec opiekować Polonią kanadyjską? - Tak, czynnie wspierałem Polonię przez pewien czas. Później w USA przez 34 lata pracowałem, głosząc pogadanki w programie radiowym "Godzina różańcowa ojca Justyna" w Buffalo, przeznaczone dla wszystkich Polaków z Kanady i Stanów Zjednoczonych. Można powiedzieć, że charyzmatem Ojca jest pomaganie słabym i chorym? - Chyba tak. Nie nadaję się na stanowiska kierownicze. Pomagał bowiem Ojciec najpierw dzieciom, a później właśnie osobom dotkniętym różnymi schorzeniami? - Wolałem służyć słabym i chorym. Już jako kapelana Wojska Polskiego skierowano mnie do szpitala wojennego nad Suezem w Egipcie. Zetknąłem się wtedy z wieloma naszymi żołnierzami, rannymi w bitwach m.in. pod Monte Cassino i Anconą. Dotąd wspominam, że przez kilka lat, od czasu moich święceń, nie udzieliłem żadnego ślubu ani chrztu, ale wielu ludzi przygotowywałem na śmierć i pochowałem. Co Ojciec robi w wolnych chwilach? - Ja nie mam wolnych chwil. Zawsze byłem tak zajęty, tak potrzebny wszędzie, że z tego rozpędu nadal nie mam wolnego czasu. Mimo swojego wieku wstaję ok. godz. 5.00, a kładę się spać ok. 23.00. Jak Ojciec to wytrzymuje? - Od mojego współbrata z USA nauczyłem się inaczej wypoczywać - podobnie jak on - przez zmianę rodzaju zajęcia. Poza tym, jako poznanianin, lubię pracować. W Stanach Zjednoczonych mam obecnie dwie grupy, którymi się opiekuję: Stowarzyszenie im. św. Ojca Pio i Stowarzyszenie Seniorów. Mamy co tydzień spotkania, do których muszę się przygotowywać. Miał Ojciec jeszcze jakieś zainteresowania oprócz sportu? - Jako dziecko chciałem uczyć się grać na skrzypcach. Ale tatuś powiedział mi: "Widzisz, ja już nie mam pieniędzy. Twój starszy brat Czesiek uczy się już grać na skrzypcach, a Władzia (siostra) na fortepianie. Ale jak zdasz maturę, to kupię ci instrument". Tatuś dotrzymał słowa, ale zamiast skrzypiec kupił mi gitarę i wysłał mi ją do nowicjatu... Gitara wtedy nie była popularna. Uważano ją za instrument dla zakochanych. Mój przełożony spytał mnie wtedy: "Czyś ty oszalał? Po co ci tutaj ta gitara?". Musiałem odesłać ją do domu. Po latach w Afryce zacząłem uczyć się gry na skrzypcach. Nie trwało to jednak długo, gdyż wyjechaliśmy z Afryki. Jednak nadal kocham muzykę. W Afryce udało się odbyć wyprawę na położony niedaleko obozu szczyt Kilimandżaro, ale zapewne już bez dzieci? - Oczywiście. Dzieci towarzyszyły mi do podnóża góry. Wszedłem na ten szczyt sam, bo dzieci były jeszcze za małe. To była już prawdziwa wspinaczka [najwyższy szczyt Kilimandżaro liczy 5895 m n.p.m. - przyp. red.]. Trzeba było zachować dużą ostrożność i wykazać się cierpliwością, by wchodząc na szczyt, powoli przyzwyczajać płuca do innego sposobu oddychania w rozrzedzonym powietrzu. Ojca książka "Skradzione dzieciństwo" ukazała się także w języku angielskim... - Tak, książkę można dostać na całym świecie, ale na zamówienie w wydawnictwie internetowym. Jest dostarczana w ciągu dwóch tygodni. Jakie były reakcje ludzi Zachodu na historię polskich dzieci? - Wielu ludziom trudno uwierzyć, że coś takiego mogło się zdarzyć. Rosja robiła jednak wszystko, by swoim kłamstwom nadać taki koloryt, by świat w nie uwierzył. I tak rzeczywiście było. Dziękuję za rozmowę. "Nasz Dziennik" 2008-11-08
Autor: wa