Węgrzy wciąż za Orbánem
Treść
"Orbán ma rację", "Unijni najeźdźcy, wracajcie do domu" - z takimi hasłami wymalowanymi na transparentach szli manifestanci; wielu z flagami narodowymi, świecami i pochodniami. Demonstranci przeszli od placu Bohaterów pod budynek parlamentu. Marsz pokoju - jak formalnie nazwano zgromadzenie - był największym od czasu zwycięstwa Fideszu i objęcia władzy przez rząd Viktora Orbána w 2010 roku. - Ludzie, którzy popierają politykę Fideszu, czekali już od dłuższego czasu, aby pokazać swoją solidarność z rządem. Atmosfera, jaka tu panuje, jest w moim odczuciu taka sama jak wówczas, gdy zwyciężyło ugrupowanie Viktora Orbána - mówi w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" Gabor Takacs, analityk Nezopont Institute w Budapeszcie. Jak podkreśla, sobotnia demonstracja jest wyrazem solidarności nie tylko z rządem, ale też wyrazem dezaprobaty wobec przekazu lansowanego przez część zagranicznych mediów, widzących w Orbánie faszystę i akuszera dyktatury. Dlatego większość napisów na transparentach była w języku angielskim. Ich treść jest jednoznaczna. Obok typowo patriotycznych haseł, jak: "Boże, chroń Węgrów" czy "Niech żyją Węgry", można było dostrzec te adresowane bezpośrednio do unijnych urzędników. "Unijni szkodnicy", "Unio - umiemy zarządzać się sami", "To my mamy dwie trzecie w parlamencie - nie wy". To ostanie - wyraźne nawiązanie do stanu posiadania przez Fidesz zdecydowanej większości w parlamencie przez Fidesz - było lejtmotywem demonstracji. Nie bez kozery tłum skandował: "Dwie trzecie! Dwie trzecie!". - W odczuciu wielu obywateli to właśnie Fidesz reprezentuje dziś Węgry. Lewica jest podzielona i wpisując się w identyczne ataki, jakie przeprowadzają jej ideowi koledzy z Europy, jawi się jako grupa reprezentująca interes zagraniczny - dodaje Takacs.
To, co najbardziej rzucało się w oczy, to jednak las węgierskich flag narodowych, zupełnie jak podczas Marszu Niepodległości w Polsce. Były też sztandary z barwami narodowymi Polski i Litwy. Nasi rodacy i sąsiedzi z północnego wschodu przyjechali do Budapesztu wyrazić solidarność z Węgrami. Ci ostatni nie pozostali im dłużni, przygotowując wielki transparent z napisem "Dziękujemy, Polsko. Dziękujemy, Litwo". - W tym marszu chodzi przede wszystkim o samą obecność i pokazanie, że Węgrzy nie są osamotnieni. Nie chodzi w nim o domaganie się czegoś czy protestowanie przeciwko czemuś. Chodzi o solidarność - tłumaczy pan Andrzej, który na manifestację przyjechał z Warszawy. Wśród rozmów uczestników marszu przewijał się często motyw samorządności i agresywnych prób forsowania przez Brukselę arbitralnych projektów. - W moim odczuciu wszystkie ostatnie zarzuty, jakoby Węgry naruszały wolność sędziów czy suwerenność banku centralnego, wynikają po prostu z niezrozumienia nowego prawa. Media mają w zwyczaju traktować sprawy bardzo pobieżnie, wyrywając sprawy z kontekstu. I dlatego zwykłemu odbiorcy mogą się one jawić jako naruszenie zasad demokratycznego państwa. Na szczęście w oficjalnej debacie pomiędzy Komisją Europejską i Węgrami wszystko odbywa się na poziomie technicznym i prawnym, na którym to Węgry nie powinny mieć problemu z obroną swoich racji - podkreśla Takacs. Organizatorzy demonstracji zapewniają, że miała ona pokazać instytucjom unijnym, iż Węgrzy nie będą się kłaniać Zachodowi w pas. - Nie chcemy być dominium ani kolonią - mówił wydawca tygodnika "Demokrata" Andras Bencsik, zwracając się do ludzi, którzy zatrzymali się przed parlamentem. O potędze zgromadzenia świadczy fakt, że od momentu, w którym czoło pochodu dotarło przed budynek parlamentu i po przemówieniach organizatorów ludzie zaczęli rozchodzić się do domów, do czasu, w którym ostatni uczestnicy marszu dotarli w to miejsce, musiały minąć dwie godziny. Według prorządowych mediów, w stolicy mogło zebrać się nawet 500 tys. sympatyków Fideszu. - Ludzie, którzy popierają Fidesz, mogą mieć poczucie, że nie są sami. Były obawy, że zwolennicy rządu nie będą wystarczająco zmotywowani, aby zebrać się w takiej dużej liczbie. Albo że wiele osób będzie zwyczajnie rozczarowanych posunięciami, które musiał zaordynować rząd, a które w pewien sposób uderzyły w zwykłych obywateli. Dzisiaj widzimy doskonale - i potwierdzają to badania opinii publicznej - że Wiktor Orbán wciąż cieszy się ogromnym poparciem - podsumowuje Takacs.
Łukasz Sianożęcki Budapeszt
Nasz Dziennik Poniedziałek, 23 stycznia 2012, Nr 18 (4253)
Autor: au