Przejdź do treści
Przejdź do stopki

W jaki sposób czytać i rozumieć Ojców pustyni? (3)

Treść

Ojcowie bardzo wyraźnie rozróżniają ascezę prawdziwą od pozornej. Chodzi mi tu o ascezę fizyczną. Ojcowie kładli na nią wielki nacisk i miała kilka funkcji.

Jak konkretnie wyglądała modlitwa Ojców Pustyni? Była oczywiście zróżnicowana. Trochę zależało od indywidualnych zdolności. Czytamy o takim nowicjuszu, którego nauczono psalmu pierwszego; był oczywiście analfabetą jak bardzo wielu, więc uczył się wszystkiego na pamięć i kiedy się tego pierwszego psalmu nauczył, to powiedział: Dosyć! To mi na razie wystarczy. Po czym odmawiał ten psalm przez cały rok, zastanawiając się nad jego treścią, a po roku przyszedł po następny. Nie wiadomo, ile ich zdążył poznać przez całe życie. Normalnie jednak uczono się na pamięć całego psałterza, odmawiając część w stałych godzinach modlitwy, a resztę przy pracy. Z tego odmawiania wersetów psalmów przy pracy urosła modlitwa jednego wersetu, jednego wezwania, dzisiaj zwana modlitwą imienia Jezusa. Była także modlitwa spontaniczna, wewnętrzna, a jej treści oczywiście nie znamy; musiała być oczywiście inna u każdego, w miarę pojęć i potrzeb. Wiadomo, że na przykład Arseniusz w sobotę wieczorem stawał do modlitwy zwrócony twarzą do wschodu. Słońce zachodziło mu za plecami, więc widział swój cień na ziemi i stał tam tak długo, aż mu słońce zaświeciło w twarz; czyli dokładnie przez całą noc. Ale Arseniusz mawiał, że pół życia zmarnował w świecie, więc teraz drugą połową musi to Bogu wynagrodzić. Tak, jak on się obywał bez snu, to mało kto by potrafił.

Ważne: oprócz kilku zaledwie wzmianek (właśnie wzmianek, a nie relacji) nie wiemy nic o modlitwie mistycznej Ojców. Nie wszystkich na pewno ten dar objął, a ci, których objął, starannie go ukrywali. Poza tym dla nich celem czy ideałem nie było osiągnięcie niezwykłych wzlotów ducha, tylko objęcie kontaktem z Bogiem – modlitwą właśnie – całego życia. Tylko tyle i aż tyle.

Asceza

I jeszcze jedna rzecz ważna. Ojcowie bardzo wyraźnie rozróżniają ascezę prawdziwą od pozornej. Chodzi mi tu o ascezę fizyczną. Ojcowie kładli na nią wielki nacisk i miała kilka funkcji. Pierwsza funkcja ascezy jest kultowa. To jest najważniejsze. Już w Starym Testamencie post był sposobem zamanifestowania swojej świadomości, że się zależy od Boga i że się nie polega na własnych siłach i własnej sprawiedliwości. Jeżeli zamiast zjeść ubitego barana spalano jego mięso w ofierze całopalnej, to nie było to oczywiście karmienie Boga – Gdybym był głodny, nie mówiłbym Ci o tym (Ps 50,20) – ale zaznaczenie, że człowiek woli nie dojeść niż zapomnieć o czci należnej Panu. Tę samą funkcję ma podejmowanie wszelkich trudności, niedospania, niewygody. Chodzi o uczczenie Pana przez jakąś ofiarę, jakieś wyrzeczenie możliwie realne, więc to jest funkcja kultowa ascezy. Druga funkcja jest etyczna. Człowiek ćwiczy się w wyrzeczeniu po to, żeby opanować swoje instynkty, opanować odruchy, pragnienia. Przecież nikt nie myśli, że można się nauczyć na przykład szyć, albo choćby tylko smażyć jajka, z samej tylko teorii, bez praktyki! I tak samo nonsensem jest myśleć, że bez przećwiczenia się w wyrzeczeniu, w panowaniu nad sobą, w opanowywaniu swoich chęci i reakcji, moglibyśmy w chwili, kiedy nadejdzie jakaś wielka i ważna konieczność, zrobić to bez problemu: podjąć właściwą decyzję i odrzec się czegoś wygodnego i przyjemnego, żeby ratować coś lub kogoś ważnego. Tego się bez jakiejś wprawy nie zrobi; mielibyśmy w takim wypadku przeciw sobie wszystkie nasze dotychczasowe przyzwyczajenia, i to one zwyciężą, a nie nasza słaba, niećwiczona wola. Trening woli nie musi koniecznie boleć, ale musi kosztować wysiłek i musi uczyć wytrwałości. O pewnym starcu opowiadano, że kiedyś przyszła mu wielka ochota zjeść słodką figę. Więc wziął figę, zawiesił sobie przed oczami i nie ulegając temu pragnieniu, umartwiał je, czyli wyciszał.

I wreszcie jest trzecia funkcja: to jest funkcja pokutna: człowiek świadomy swoich win dobrowolnie bierze na siebie trudności, niewygody, ból, aby ponieść karę, która mu się należy. Otóż wszystkie te trzy motywacje, to jest kultową, etyczną i pokutną, widzimy od początku w życiu monastycznym, ale w rozmaitych konfiguracjach. Zależnie od okoliczności. Najlepiej to streszcza lapidarne stwierdzenie abba Jana Karła: Mnich to trud. Bo mnich zadaje sobie trud we wszystkim co czyni. Już samo przyjście na pustynię było wyborem życia fizycznie trudnego. I to się przede wszystkim widziało, patrząc na taki wybór z zewnątrz; czyli albo wówczas, z tak zwanego świata, albo dzisiaj, z perspektywy historii. Kamienisto, gorąco, ale w nocy bardzo zimno. Ziemia nie do uprawy. Do wody całe mile, a i to niesmaczna albo niezdrowa. W dodatku mnisi nie usiłowali tych okolic zasiedlić i uprawić, jak nieraz wygnańcy zasiedlają nieużytki i po dłuższym czasie doprowadzają je do stanu uprawności. Mnisi przychodzili na pustynię właśnie po to, żeby żyć w złych warunkach, a nie żeby je zmienić na lepsze. Ostatecznie można by jeszcze to wytłumaczyć: szukają odosobnienia, bo szukają niezmąconej modlitwy, więc oczywiście starają się, żeby to odosobnienie było trwałe. A dopóki pustynia pozostaje pustynią, będą tu do nich może przychodzić pielgrzymi, żeby się z nimi pomodlić, i ciekawscy, żeby się na nich pogapić; ale jak przyjdą, tak odejdą, a żadne ludne i gwarne miasto wokół chatek pustelniczych nie wyrośnie. Co jednak trudniejsze do wytłumaczenia, to fakt, że jeszcze i wewnątrz tak trudnych warunków życia pustelnicy szukają dalszych utrudnień. Jedzą i śpią mniej niż by mogli. Pracują im dłużej, tym lepiej. Nieraz jeszcze wymyślają sobie jakieś dodatkowe utrudnienia, chociaż to raczej nie w Egipcie: egipscy pustelnicy mieli bardzo dużo rozsądku. Natomiast w Syrii wyobraźnia poszła dalekimi torami. Oni tam na przykład nosili ciężkie łańcuchy, przykuwali się do skał i tak dalej…

Otóż to poszukiwanie możliwości złożenia z siebie ofiary miało takie cele, jak już wymieniliśmy: kultowe, etyczne i pokutne. Ale niestety w praktyce zdarzał się jeszcze cel czwarty: chęć osiągnięcia czegoś niezwykłego. Chęć wyczynowej, popisowej ascezy. I to się mogło źle skończyć, bo prowadziło do pychy, jeśli ktoś z takich wyczynów zasłynął. Problem był tym bardziej aktualny, że ogromna większość pustelników egipskich to byli ludzie dobrej woli, szczerej pobożności, ale zupełnie nie wyćwiczeni w sztuce myślenia; toteż łatwo im było żyć tym, co na zewnątrz widoczne, a na zewnątrz było właśnie widać przede wszystkim ascezę. Można było liczyć, ile placków ktoś zjadł, prawda? A ile ich jeszcze zostało? Abba Pojmen powiedział: Wielu z naszych Ojców odznaczyło się mężną ascezą, ale subtelnością myśli osiąganą przez modlitwę, mało który. A właśnie bez tej subtelności myśli, bez umiejętności rozróżniania własnych intencji, najmężniejsza nawet asceza mogła zejść na manowce. I dlatego takie ważne było znaleźć sobie mistrza, który by ją posiadał. I byli tacy; i to oni wypracowali ogólne wskazówki dotyczące ascezy.

My w tej chwili, powtarzam, płyniemy w niesłychanie bezpiecznym nurcie. Mogą się zdarzać oczywiście jakieś pomylone interpretacje; ale to, co wypracowały już pierwsze pokolenia pustelników, jest tak jasne i tak jednoznaczne, jeśli chodzi o drogę postępowania, że naprawdę nic więcej już nie potrzeba. Zasada była dla wszystkich prosta i łączyła ascezę zewnętrzną z wewnętrzną, w proporcjach indywidualnych i ze świadomością, że najważniejsza jest intencja.

Antoni mówił wyraźnie, jak niebezpieczne jest zaufać tylko zewnętrznym praktykom. Powiedział, że są ludzie, którzy wyniszczyli ascezą swoje ciało, ale ponieważ zabrakło im roztropności, to się tylko oddalili od Boga. Mamy w literaturze pustyni kilka opowieści o dość dramatycznych wstrząsach, których ludziom ceniącym właśnie tylko zewnętrzną ascezę dostarczali ci o szerszym spojrzeniu; ci, którzy wiedzieli, że cudzych zasług nie mamy jak podliczać. Nie mamy miary, nie mamy podziałki. Skąd można wiedzieć, czy to, co jest dla jakiegoś człowieka trudne, jest trudne także dla drugiego? On może być sąsiadem, może mieszkać obok, nawet mogą mieszkać dwaj w jednej celi, a dla każdego z nich problem i trudność jest inna. Łatwość jest także inna. Tego się nie da wymierzyć. Odkrycie indywidualnej miary nie jest rzeczą łatwą, a w dodatku ta miara może się zmieniać w ciągu jednego życia. Najpierw rosnąć w miarę nabierania wprawy, potem maleć w miarę starzenia się człowieka. Dosyteusz, uczeń św. Doroteusza, któremu jego mistrz (wówczas początkujący) nie zdołał znaleźć właściwej miary postu, dopościł się do gruźlicy, na którą też i umarł. Ale i w naszych czasach takie przypadki się zdarzają; tyle, że gruźlica bywa uleczalna. Znam też współczesny przypadek osoby, która przez długie lata postu tak sobie rozregulowała system trawienny, że on już nie działa. I teraz lekarze muszą radzić nad tym, żeby ją jakoś przy życiu trzymać. Co zresztą jest też nie nowość, bo Makary Aleksandryjczyk, sam wielki postnik, urządził w ten sam sposób swojego ucznia: nikogo innego, tylko wielkiego Ewagriusza. Problem więc był, i jest; i w każdym razie wiadomo, że rozwiązań potrzeba indywidualnych. Dlatego św. Benedykt tak ostrożnie traktuje miarę pokarmu i zostawia pole do uchylania tej normy w razie potrzeby. Na pustyni te miary były bardzo różne. Byli tacy, którzy jadali tylko co kilka dni, ale do sytości; albo właśnie nawet i wtedy nie do sytości. Walka o opanowanie swojego żołądka była wtedy nieustanna, ale nie było się czym przechwalać, bo to każdy potrafił. Zresztą niejeden od dzieciństwa żył w takich warunkach, że się w życiu nigdy nie najadł. Czytałam niedawno śliczną historyjkę: w naszych już czasach, w Afryce, biały ksiądz potrzebował koniecznie znaleźć paru ludzi do pilnej roboty, bo mu się betoniarka kręciła. Gotów był dobrze zapłacić, niemalże złote góry obiecywał, chodząc po rynku, gdzie leżała cała masa czarnoskórych i spali, bo było koło południa. Nic. Żaden nie chciał się nająć, za żadne pieniądze. W końcu któryś mu odpowiedział: „Odwal się pan, ja już dzisiaj jadłem!”. Taka miara, raz zjeść dziennie, była dla tego człowieka zupełnie wystarczająca. A tylko głupi albo biały chciałby się męczyć w najgorętszej porze dnia! Nasza europejska miara z racji tak wymagań klimatu, jak i o wiele większego już od pokoleń dobrobytu, jest inna; ale warto pamiętać o względności tych miar.

Najważniejszym aspektem całej tej sprawy, ascezy, trudu zadawanego sobie, jest intencja. Jeżeli człowiek traktuje ascezę jako trening, to już nie robi z niej celu życiowego, tylko środek do celu, bo ona właśnie jest środkiem. Czasem bardziej potrzebnym, czasem mniej, Bóg nam to przez naszych mistrzów duchowych i przez przełożonych ustali. A zawsze dobrze jest pamiętać o prymacie przykazania miłości. Jest taki śliczny apoftegmat. Brat pytał starca: Jeżeli są dwaj bracia i jeden z nich milczy przez sześć dni w tygodniu i zadaje sobie wiele trudu (znaczy ascezy właśnie), drugi zaś posługuje chorym: którego z nich dzieło Bóg milej widzi? Odrzekł mu starzec: Choćby ten, który milczy aż do sześciu dni, powiesił się za nos – nie zdoła dorównać temu, który posługuje chorym. Ojcowie mieli świadomość, że także asceza powinna płynąć z miłości i powinna być dostosowana do tego kształtu miłości, który nasze indywidualne powołanie kazało nam pełnić.

Obraz pustynnej społeczności

Księga Starców daje nam bardzo ciekawy obraz społeczności pustelników, i to tak jej osiągnięć, jak i niedociągnięć. Jest w tym bardzo a bardzo ludzka, i prawdziwa czasem aż do bólu. Mamy tu z jednej strony ogromną tęsknotę do Boga i pragnienie ofiarowania Mu całego życia; usilną współpracę z Łaską; osiągniętą w tej współpracy zadziwiającą znajomość mechanizmów ludzkiej psychiki oraz wiele wspaniałych postaci, których życie i nauka do dzisiaj dają ogromnie dużo wszystkim wierzącym, od świeckich do mnichów. I mamy z drugiej strony wszelkie możliwe spaczenia tych dobrych dążeń: przez ciasnotę jednych umysłów, agresywność innych, u jeszcze innych uleganie zwykłemu łakomstwu – i wiecznie obecne niebezpieczeństwo przekroczeń seksualnych. Spotykamy tu takich świętych, jak Antoni, Jan Karzeł czy Pojmen, promieniejących dobrocią i pokornych – ale spotykamy także mnichów bojówkarzy i mnichów pyszałków, żądnych wywyższenia i zazdrosnych o swoją sławę. Otóż najważniejsza chyba prawda o człowieku, którą ilustruje ta księga, jest ta: że walka z tymi wszystkimi złymi skłonnościami jest możliwa, a nawet możliwe jest Boże zwycięstwo w nas. Współpracy z takim zwycięstwem oddawali się pustelnicy niejako zawodowo, chociaż każdy na swoją miarę, ze swoimi trudnościami – i z różnym skutkiem. Więc to jest właściwie księga walki i księga pociechy; i dobrze, że ją spisano.

Fragment książki Nad Księgą Starców. Komentarz do apoftegmatów / Publikacje źródłowe i opracowania na temat apoftegmatów Ojców Pustyni.

Małgorzata (Anna) Borkowska OSB, ur. w 1939 r., benedyktynka, historyk życia zakonnego, tłumaczka. Studiowała filologię polską i filozofię na Uniwersytecie im. Mikołaja Kopernika w Toruniu, oraz teologię na KUL-u, gdzie w roku 2011 otrzymała tytuł doktora honoris causa. Autorka wielu prac teologicznych i historycznych, felietonistka. Napisała m.in. nagrodzoną (KLIO) w 1997 roku monografię „Życie codzienne polskich klasztorów żeńskich w XVII do końca XVIII wieku”. Wielką popularność zyskała wydając „Oślicę Balaama. Apel do duchownych panów” (2018). Obecnie wygłasza konferencje w ramach Weekendowych Rekolekcji Benedyktyńskich w Opactwie w Żarnowcu na Pomorzu, w którym pełni funkcję przeoryszy.

 

Żródło: cspb.pl, 4

Autor: mj