Przejdź do treści
Przejdź do stopki

W jaki sposób czytać i rozumieć Ojców pustyni? (2)

Treść

Prawdziwy kontakt, prawdziwa modlitwa, musi prędzej czy później zacząć obywać się bez uczuciowych przeżyć. Przeżyć można coś, doznać można czegoś, ale Bóg jest Kimś, nie czymś; i po pierwsze sam decyduje, On decyduje, o stopniu kontaktu z nami.

Teraz trzeba wyliczyć konkretne problemy, które Ojcowie rozstrzygnęli jako te najważniejsze. Pierwszym z nich są warunki dobrej modlitwy. Bo przecież człowiek po to przychodził na pustynię i dziś po to przychodzi do klasztoru, żeby się tam łatwiej niż w świecie i więcej niż w świecie modlić. Biedne jest to nasze polskie słowo „modlić się”! Bo się modlić to tak jak się myć, się ubierać… czasownik zwrotny. To ja w tym jestem: ja działam i ja korzystam. Ale modlitwa nie jest jednostronnym działaniem, działaniem zwróconym ku sobie. Modlitwa jest relacją Ty-ja, i tego nasze słowo akurat nie wyraża. W każdym razie pustelnikiem zostawał człowiek, który chciał przez to faktycznie i nieodwołalnie wyrazić swój wybór Boga. Ktoś mógłby tu chcieć dopowiedzieć: wybór Boga jako najwyższej wartości. Nie bójmy się użyć lepszego słowa, wybór Boga jako swojej najwyższej miłości. Wartość jest pojęciem bezosobowym. Kiedy wciąż słyszę na przykład ludzi zachęcających w mowie i w piśmie do wartości chrześcijańskich, to mi się słabo robi. Nie obchodzą mnie wartości, nie obchodzi mnie, przepraszam, nawet chrześcijaństwo: obchodzi mnie Chrystus. To jest Ktoś, a nie coś. Miłość możliwa jest tylko między osobami. To niby jest drobna różnica w słowach; ale nasze słowa kształtują naszą postawę i kształtują nasz sposób myślenia. I nie ma głupszej rzeczy, niż kobieta myśląca w kategoriach bezosobowych. Bo nie do tego została stworzona.

Gdzie jest miłość, musi być spotkanie, kontakt. Powstaje tu oczywiście problem: kontakt z Niewidzialnym, gdy my jesteśmy cieleśni? Kontakt ze Świętym, kiedy my jesteśmy grzeszni? Czy jest w ogóle możliwy? A jeśli tak, to czy ta świętość człowieka nie unicestwi? Akurat dzisiaj czytałyśmy właśnie, że żaden człowiek nie może zobaczyć Boga i pozostać przy życiu. A u Jeremiasza (30,21): kto śmiałby zbliżyć się do Mnie niepowołany? Na to odpowiedź jest z jednej strony, że szczęśliwy, kto za ten kontakt da życie; a z drugiej, że byłoby to rzeczywiście niemożliwe bez powołania, to znaczy bez inicjatywy ze strony samego Boga, ale Bóg z taką inicjatywą do nas wyszedł i pozwala się nam poznawać. Na razie jeszcze niejasno, jakby w odbiciu lustrzanym (1 Kor 13,12), ale obiecane mamy także pełne poznanie. I na tym się właśnie opiera możliwość modlitwy.

Otóż w praktyce, nie w pierwszym roku zapału nowicjackiego, nie, ale w drugim już zdarza się tu problem; i to jest typowy próg. Okazuje się bowiem, że ten modlitewny kontakt, którego tak pragniemy, wcale nie jest łatwy. Albo może my go nie aż tak bardzo pragniemy, jak nam się wydaje? Pokusy na drodze modlitwy są liczne. Po pierwsze, nasza własna słabość i niepełna wola. Już apostołom wydawało się, że wierzą przecież, i to z całego serca, a Pan Jezus mówi im, gdybyście mieli wiarę jak ziarnko gorczyczne (Łk, 6). Gdyby mówił po polsku, to by pewnie powiedział: jak ziarnko maku: przysłowiowa oznaka małości. Otóż ważne jest to gdybyście. Bo wbrew temu, co im się wydawało, nawet takiej malutkiej wiary nie mieli. Lewis wkłada w usta starego diabła uwagę, że ludzie o wiele mniej pragną zbliżenia się do Boga, niż im się wydaje; i często ku swemu przerażeniu otrzymują więcej, niż zamawiali. A św. Teresa Wielka mówi, że aby zacząć drogę ku Bogu wystarczy – i tu jest takie śliczne zdrobnienie hiszpańskie, po polsku niemożliwe do oddania, una determinacioncilla, jakby maciupeńkie zdecydowanie, odrobina zdecydowania. Tylko, że jakże nam trudno czasem nawet o tę odrobinę. Człowiek wiecznie się boi, że Bóg mu zburzy porządek, który on sam sobie ustalił i do którego już przywykł i zagnieździł się w nim. I słusznie: bo nieraz rzeczywiście Bóg burzy, w tym jest bardzo wprawny. Sam człowiek czuje, że sobie uwił miłe gniazdko z własnych cnót, a tu Bóg wzywa go do dalszej drogi prosto w ogień. I niejeden woli dreptać w miejscu przez całe życie, niż narazić się na ten płomień. A błogosławiony, jeżeli przynajmniej odkryje w sobie tę niechęć i razem z całą resztą swojej słabości ofiaruje ją Bogu.

Po drugie, przeszkodą są błędne teorie, oparte najczęściej na jednostronnej, a dla naszej spaczonej natury wygodnej, interpretacji słów Pisma Świętego. Byli w czasach Ojców na przykład tacy mnisi, którzy mówili: My ręcznej pracy nie tykamy, ale według słów Apostoła modlimy się nieustannie. Najwyraźniej woleli nie pamiętać, że ten sam Apostoł chciał, żeby wszyscy chrześcijanie pracowali na swoje utrzymanie (2 Tes 3,12)… Tacy mnisi stawali się pasożytami, a jednocześnie ich modlitwa traciła wartość szczerego szukania Boga: stawała się po prostu źródłem utrzymania. Po trzecie, przeszkodą na naszej drodze jest żądanie za wiele od razu, czyli pseudomistyka. Oczywiście człowiek, który już wie coś niecoś o swojej słabości, nie będzie marzył o wizjach i czynieniu cudów. Ale ten, który jeszcze nie wie, owszem marzy. A nieraz nawet próbuje sobie i innym wmówić, że jakieś cudowne właściwości już posiadł. To tak jak ten arcykapłan egipski u Prusa w Faraonie, o którym uczniowie (kler zależny, że tak powiem) rozgłaszali, że kiedy się modli, to się unosi o dwa cale nad ziemią; o dwa cale, to zawsze już coś! Poza pychą, jest to także pogoń za przeżyciami. Przekonanie, że Boga trzeba przeżyć, że to się człowiekowi należy. I że przeżycie jest istotą życia duchownego. Jest to błąd równie szkodliwy, co rozpowszechniony. Pamiętam księdza, który się chwalił, że jego zadaniem jako duszpasterza jest dostarczanie wiernym religijnych przeżyć. Inaczej mówiąc traktował Boga bezosobowo. Jako coś w rodzaju kranu, z którego mogą płynąć miłe przeżycia, a człowiek odkręca i zakręca wedle woli, byle się nauczył jak to się robi. Ale wartości modlitwy nie mierzy się przeżyciem. Ludzie, którzy o tym nie słyszeli, albo nie chcą słuchać, wyrabiają się na łowców świętych przeżyć, duchowych uniesień. Cała bieda w tym, że im o takie uniesienia coraz trudniej, a to z tej prostej przyczyny, że zdolność do odczuwania uniesień maleje, i to tym szybciej, im ich było więcej. Otóż, nie to jest ważne cośmy odczuli i przeżyli, ale ile okazaliśmy wierności Bogu, który wszedł w nasze życie. Inaczej będzie to tylko kręcenie się dookoła siebie samego… a Bóg zapomniany stoi w kącie. Boga nie trzeba przeżyć, trzeba Go uwielbić. Ryzyko dostrzeżenia Go tam w kącie trzeba podjąć nie dla swojej przyjemności, ani dla swojej doskonałości; przyjemność bywa latami nieobecna, a doskonałość tak czy siak pozostaje wielce łaciata. Trzeba je podjąć po prostu z wdzięczności za to, że On sam pierwszy nas umiłował, że on wszedł w nasze życie i w naszą codzienność. Uznać to, dziękować Mu – to modlitwa bardziej autentyczna niż wszelkie metody i techniki.

Kiedy się dąży do kontaktu osobowego ja-Ty, owo Ty staje się tak ważne, że przestajemy się oglądać na potrzeby i przeżycia swojego ja. Tak samo, jak kiedy się ma do czynienia na przykład z kimś chorym, nad którym sprawuje się opiekę. A nie może być głębokiej modlitwy tam, gdzie człowiek chce przeżywać religijne wzruszenie i do tego przede wszystkim dąży. Taki człowiek mierzy wartość modlitwy czułością osiągniętych na niej uczuć i kręci się nadal wokół siebie jak pies goniący własny ogon. Ów ksiądz robił niestety wszystko, by trzymać wiernych na płyciźnie. Tymczasem prawdziwy kontakt, prawdziwa modlitwa, musi prędzej czy później zacząć obywać się bez uczuciowych przeżyć. Przeżyć można coś, doznać można czegoś, ale Bóg jest Kimś, nie czymś; i po pierwsze sam decyduje, On decyduje, o stopniu kontaktu z nami. Stąd, choćby sobie człowiek wmawiał nie wiadomo jakie święte przeżycia, to jest tylko samoułuda, dopóki Bóg nie wyciągnie palca i nie dotknie. A nie ma najmniejszego obowiązku robić to na nasze wezwanie, a zwłaszcza dla zadowolenia naszej pychy. Nie jest naszym celem, jak mówię, przeżyć Go, tylko uwielbić. Pogoń za przeżyciami jest jedną więcej pokusą i Ojcowie znali tę pokusę dobrze.

Niejeden zresztą rzeczywiście jej uległ. Aż do prób cudotwórstwa. Był taki, który rzucił się do studni twierdząc, że aniołowie zapewnią mu miękkie lądowanie. Obowiązek mają, prawda, wynikający z psalmów? Wyciągnięto go stamtąd połamanego i z tych potłuczeń umarł wkrótce, ale co najdziwniejsze, jak notuje autor zbioru, to że nie zmienił zdania i nadal twierdził, że ma aniołów do posługi. Można sobie wmówić nawet coś takiego. Tę historyjkę zanotowano oczywiście bezimiennie, jak zwykle w wypadkach, kiedy rzecz była mało budująca. Otóż z tej racji wielcy Ojcowie i nauczyciele, nawet jeśli rzeczywiście otrzymali od Boga dar czynienia cudów, starali się z niego nie korzystać, a nawet modlili się o jego cofnięcie; wiedząc, że bez cudotwórstwa, bez widzeń, bez ekstaz można się zbawić, ale z pychą w sercu to już trudniej. Opowiadano o pewnym starcu, że diabeł pokazał mu się w postaci Chrystusa. Świetliście. Jeszcze się nawet przedstawił, że jest Chrystusem, a starzec zamknął oczy. Diabeł pyta: Dlaczego oczy zamykasz? Przecież jestem Chrystus? A starzec na to: Ja nie chcę Chrystusa oglądać na ziemi, a dopiero w niebie. No i diabeł zniknął, co miał robić? Starzec rozpoznał więc pokusę, która usiłuje wykorzystać przez spaczenie, przez pychę i przez jakieś ciepełko uczuciowe, to, co w człowieku jest najwznioślejsze: tęsknotę do Boga. Pokusą tych, których Ojcowie określali jako doskonałych, czyli już wyćwiczonych w życiu monastycznym, jest właśnie zachwyt nad własną doskonałością i przekonanie, że ona zasługuje na nagrodę, i to już tutaj. A to właśnie jest ten najgłębszy upadek.

Oczywiście przekonanie o własnych cnotach może się zjawić i na początku drogi. Tylko, że tam zwykle nasi bliźni szybko nam je korygują. Na szczęście. Tak pouczył pewnego brata jego mistrz duchowy w ślicznej opowieści: Brat zapytał starca: Co mam robić, bo szarpie mnie pokusa próżnej chwały? (Czyli że ma się już czym chwalić, prawda?) A starzec na to: I słusznie, bo przecież to ty stworzyłeś niebo i ziemię! Brat słysząc to doznał skruchy, padł mu do nóg i zawołał: Wybacz mi, przecież nic takiego nie zrobiłem! Starzec odrzekł: Jeżeli Ten, który je stworzył, przyszedł do nas w pokorze, to ty, który jesteś tylko błotem – z czego się pysznisz? Gdzie twoje dzieła, nieszczęśniku?! Nie twoje pojęcia o sobie, ale twoje dzieła są ważne.

Istnieje jeszcze jeden istotny warunek: zgodność modlitwy z życiem. Mówił abba Mojżesz: Jeśli postępowanie nie zgadza się z modlitwą, na próżno trudzi się taki człowiek. Abba Nilus wyjaśnia to, jak zobaczymy, w serii krótkich zasad i uczy, że do modlitwy przygotowuje życie, a w nim przede wszystkim cierpliwość, przebaczenie, wolność od przywiązań i poddanie się woli Bożej.

Fragment książki Nad Księgą Starców. Komentarz do apoftegmatów / Publikacje źródłowe i opracowania na temat apoftegmatów Ojców Pustyni.

Małgorzata (Anna) Borkowska OSB, ur. w 1939 r., benedyktynka, historyk życia zakonnego, tłumaczka. Studiowała filologię polską i filozofię na Uniwersytecie im. Mikołaja Kopernika w Toruniu, oraz teologię na KUL-u, gdzie w roku 2011 otrzymała tytuł doktora honoris causa. Autorka wielu prac teologicznych i historycznych, felietonistka. Napisała m.in. nagrodzoną (KLIO) w 1997 roku monografię „Życie codzienne polskich klasztorów żeńskich w XVII do końca XVIII wieku”. Wielką popularność zyskała wydając „Oślicę Balaama. Apel do duchownych panów” (2018). Obecnie wygłasza konferencje w ramach Weekendowych Rekolekcji Benedyktyńskich w Opactwie w Żarnowcu na Pomorzu, w którym pełni funkcję przeoryszy.

 

Żródło: cspb.pl,

Autor: mj