Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Uwierzyłam, że mogę wygrać z wszystkimi

Treść

Rozmowa z Anną Jesień, trzecią zawodniczką świata w biegu na 400 m przez płotki

Brąz mistrzostw świata, wygrane mityngi, rekord Polski - za Panią sezon niemal jak marzenie!
- No tak, ale bardzo dobra była tylko druga część sezonu. Wcześniej długo dochodziłam do siebie po kontuzji, nie uzyskiwałam jakichś nadzwyczajnych wyników. Wszystko się jednak zmieniło po lipcowym mityngu w Monako, gdzie poczułam, że może jeszcze być naprawdę dobrze. Później były trzy tygodnie mocnych przygotowań do mistrzostw świata i wreszcie start w Osace. Brąz w najważniejszej imprezie sezonu chyba mnie jeszcze uskrzydlił i dodał pewności siebie, stąd już do końca biegało mi się wręcz doskonale.

Co było kluczem do tych sukcesów?
- Podstawa to trening. Jeśli uda się wykonać istotne założenia, przy okazji nie szwankuje zdrowie, człowiek jest mocny psychicznie i potrafi wytrzymać napięcie i stres, ma dobre nastawienie, to może myśleć o wysokich celach.

Przyznała Pani kiedyś, że wcale nie uważa się za jakoś specjalnie utalentowaną zawodniczkę, że wszystko to, co osiągnęła, zawdzięcza ciężkiej pracy.
- Być może dużym talentem faktycznie nie jestem, ale jednak coś w sobie muszę mieć - bo bez tego trudno by mi było myśleć i marzyć nawet o sukcesach. Wydaje mi się, że po prostu mam predyspozycje do biegania przez płotki, co wcale taką łatwą sprawą nie jest. Wręcz przeciwnie. Wielu, nawet świetnym zawodnikom, płotki przeszkadzają, nie potrafią sobie z nimi poradzić. Ja tego problemu nie mam i wykorzystuję to (śmiech). Wszystko nie wygląda zatem tak, że każdy może przyjść na bieżnię, mocno potrenować i już zdobędzie medal. Z drugiej strony sam talent - ale nieoszlifowany - też nie wystarczy. Ja już trenuję trzynaście lat - ciężko, i to nie tylko fizycznie, również psychicznie. Muszę znosić różne obciążenia, wyrzeczenia, pracować, gdy jest brzydka pogoda i najchętniej zostałabym w domu. Taki jest jednak żywot sportowca i nie narzekam.

Ile przebiegniętych kilometrów i przerzuconych kilogramów na siłowni kosztował zatem Panią brąz mistrzostw świata?
- Kilometrów nie wiem, bo ich nie liczymy. Ale na pewno było ich mnóstwo, pewnie wiele tysięcy, bo często biegam również długie dystanse. A co do siłowni - trenuję na niej dwa razy w tygodniu, jedne zajęcia są cięższe, drugie nieco lżejsze, łącznie przerzucam około czternastu ton.

Były po drodze chwile zwątpienia, rezygnacji?
- Najbardziej nie lubię momentów, w których nie mogę trenować przez kontuzję. Małe kłopoty nie ominęły mnie i w obecnym sezonie, czasem przerwy wynosiły cztery, trzy, czasem tylko jeden dzień, ale mocno je odczuwałam. Kiedy przez tydzień musiałam przymusowo odpoczywać przez przeciążenie stawu skokowego, starałam się myśleć pozytywnie i pocieszać, że kluczowy okres - czyli do kwietnia - przepracowałam solidnie. Wierzyłam w Pawła [męża i zarazem trenera - przyp. red.], że będzie umiał wszystko poukładać i zaległości szybko nadrobimy.

Który moment w swojej karierze uważa Pani za najważniejszy - bo pozwolił uwierzyć, że jest Pani w stanie skutecznie rywalizować z najlepszymi?
- Zacznę może od tego, że po igrzyskach w Atenach chciałam z bieganiem skończyć. Paweł mnie jednak namówił, żebym nie rezygnowała. To był moment zwrotny, bo pokonałam wówczas pewne swoje słabości, zwątpienie. A przełom nastąpił teraz. Dopiero w tym roku po raz pierwszy pokonałam bowiem wszystkie rywalki, uwierzyłam, że mogę nie tylko walczyć z nimi, ale i wygrywać.

Często podkreśla Pani rolę męża - trenera. Wspólne zajęcia były pewnie jakimś ryzykiem, ale jak widać - opłacalnym.
- Czy to było ryzyko? Nie wiem. Kiedy zaczynaliśmy razem pracować, miałam za sobą dwa bardzo nieudane lata, w których biegałam coraz wolniej. Paweł zaproponował, byśmy spróbowali, mówiąc, że właśnie nie ryzykujemy wiele. Jeśli nie wyjdzie - zostanę w tym samym miejscu. Szybko okazało się, że może być naprawdę dobrze.

Zaprzeczyliście równocześnie dość modnej tezie, że trenując z osobą bliską, trudniej o sukcesy, bo np. nie potrafi być ona obiektywna.
- To chyba kwestia dobrania się dwóch osób. My zawsze dobrze się uzupełnialiśmy, byliśmy razem na dobre i na złe, odkąd jesteśmy parą wszędzie wspólnie jeździliśmy, wspieraliśmy się. Poza tym Paweł cały czas mnie widzi po treningu i po zawodach, wie, jak mam odpoczywać, kiedy potrzebuję zwiększyć albo zmniejszyć obciążenia. Dzięki temu w każdych zajęciach uwzględnia te elementy, które dzieją się poza bieżnią.

Mąż jest surowym trenerem czy wręcz przeciwnie?
- Jest stanowczy, konkretny i to mi bardzo odpowiada. Zawsze stara się zrealizować wszystkie założenia, nie stosuje taryfy ulgowej.

Za Panią świetny, przełomowy rok. A czy jest Pani w stanie biegać jeszcze szybciej?
- Jeśli inne dziewczyny mogą uzyskiwać lepsze czasy, to dlaczego nie ja? To kwestia dobrze dobranego treningu, mocnej głowy, nastawienia.

Jest dziś Pani w zupełnie innej sytuacji niż nawet przed rokiem: sukcesy mocno podniosły poprzeczkę, oczekiwania, presję.
- Cały czas jednak pamiętam, że to tylko sport i nigdy nie wiadomo, co się może zdarzyć. Przecież i na mistrzostwach świata w Osace zdarzyło się wiele niespodzianek, odpadali faworyci. Chcę, to oczywiste, iść do przodu, rozwijać się, ale nadal będę to czynić tak jak dotychczas. Czyli - krok po kroku, po kolei. Sukcesy nie przesłoniły mi świata i nie odczuwam potrzeby nagłego przyspieszenia. Nie porzucę mądrego i spokojnego treningu.

Co zakłada plan na Pekin, bo spodziewam się, że takowy już został opracowany?
- Na razie mam cel minimum, czyli dojść do finału. To moje marzenie, bo dotychczas przygody z igrzyskami kończyłam na eliminacjach. Kiedy będę w finale, pomyślę o czymś więcej.

Zimę, czyli najważniejszy okres przygotowań do nowego sezonu, spędzi Pani jak zwykle w Nowej Zelandii?
- Tak. Bardzo dobrze się tam czuję, odpoczywam psychicznie. W Nowej Zelandii tempo życia jest o wiele wolniejsze, nie ma takiego pędu jak w Europie, ludzie się nie spieszą, nie gnają na oślep. Ja taki spokój cenię sobie ogromnie. A przy okazji mamy świetne warunki do treningu, do dyspozycji stadion trawiasty, tartanowy, nie ma sytuacji, że komuś przeszkodzimy albo ktoś na nas wpadnie.

Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
"Nasz Dziennik" 2007-09-27

Autor: wa