Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Utrwalam pamięć o Ponarach

Treść

Z Heleną Pasierbską, żołnierzem Armii Krajowej Okręgu Wileńskiego (ps. "Nawoja"), byłym współpracownikiem Głównej Komisji Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu, autorką wielu książek i artykułów w kraju i za granicą na temat zbrodni w Ponarach, założycielką i prezesem Stowarzyszenia Rodzina Ponarska od 1994 roku do chwili obecnej, uhonorowaną złotą odznaką "Opiekuna Miejsc Pamięci Narodowej", dziennikarką oraz jej synami Andrzejem i Markiem rozmawia Mariusz Bober

Poświęciła Pani ponad 20 lat na dokumentowanie zbrodni w Ponarach... Dlaczego akurat Pani zajęła się tą sprawą? Czy to znaczy, że zarówno w PRL, jak i w III RP zapomniano o tych Polakach?
- Traktuję to jako moje zobowiązanie, dług wobec tych, którzy pozostali w Ponarach. Mnie udało się przeżyć. Pomyślałam, że tak jak działa Rodzina Katyńska, tak trzeba powołać Stowarzyszenie Rodzina Ponarska. Obecnie liczy ono ok. 80 członków. Według statutu stowarzyszenia, posiadającego status prawny, jego członkami mogą być też osoby przyjazne pamięci Polaków zamordowanych w Ponarach. Stara się ono utrwalać pamięć o ofiarach zbrodni w Ponarach, przede wszystkim fundując tablice pamiątkowe w kościołach, umieszczając urny z ziemią z Ponar, organizując spotkania rocznicowe itp.

W swoich publikacjach wspomina Pani o trudnościach w dokumentowaniu ofiar zbrodni w Ponarach. Co było dla Pani najtrudniejsze?
- Informacje na temat śmierci pomordowanych w Ponarach były kamuflowane w dokumentach znajdujących się w archiwach. Mam np. listy więźniów, o których wiadomo, że zostali zamordowani, zaś w dokumentach widniała w języku niemieckim adnotacja "zwolniony(a)"...

Co to oznaczało?
- Niemcy rzeczywiście kazali ich zwolnić z więzienia, ale zwykle nie oznaczało to wypuszczenia więźnia na wolność, tylko wywózkę na rozstrzelanie. Czasami Niemcy wydawali zaświadczenia o rozstrzelaniu, ale tylko na żądanie członków rodziny. Ponadto, gdy widziałam nazwiska w zachowanej w archiwum ewidencji więziennej, przede wszystkim imiona żydowskie, miałam pewność, że ci więźniowie zostali zamordowani. Nie zdarzało się bowiem, by Niemcy wypuszczali Żydów na wolność. Gdy w tej samej grupie wraz z Żydami znajdowali się Polacy, również byli wysyłani na śmierć.

Upamiętnienie ofiar zbrodni w Ponarach to również inicjatywa Pani i Stowarzyszenia Rodzina Ponarska?
- Tak, to my zwróciliśmy się do Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa o utworzenie w Ponarach kwatery polskiej. Jednak na początku, przez 47 lat miejsce to było całkowicie zaniedbane. Litwini nie chcieli o nim pamiętać, bo to dla nich hańba, ponieważ oni byli tam oprawcami. Dopiero w latach 80. ustawiono pomnik ku czci pomordowanych tam Żydów. Obecnie Żydzi twierdzą, że w Ponarach zginęło ok. 70 tys. ich rodaków. Moim zdaniem, było to ok. 58 tys., ale to też bardzo dużo. Ci ludzie byli mordowani za swoje pochodzenie, natomiast Polacy - za walkę prowadzoną o niepodległość Ojczyzny. Ale o Polakach nie wspomniano wtedy słowem. Mało tego, ustawiono także pomnik pomordowanym Litwinom i zwieńczono go krzyżem. Okazało się, że wśród zamordowanych było kilku czy kilkunastu litewskich komunistów. Dlaczego więc na ich pomniku znalazł się krzyż, przecież byli ateistami? Niedawno Litwini zbudowali wielki pomnik dla uczczenia kilkudziesięciu rozstrzelanych przez Niemców "nieudaczników" litewskich kolaborantów z armii Povilasa Plechavicziusa. Wzburzona tym udałam się do Instytutu Żydowskiego sprawującego pieczę nad tym miejscem. Zapytałam, dlaczego nie reagują, gdy są stawiane takie pomniki. Żydzi odpowiedzieli, że "to jest państwo litewskie i oni nic nie mogą zrobić w tej sprawie".

Jak odebrała Pani niedawne umorzenie przez Instytut Pamięci Narodowej śledztwa w sprawie ludobójstwa dokonanego w Ponarach?
- Umorzenie zbrodni ewidentnego ludobójstwa, jakim było wymordowanie tysięcy Polaków w Ponarach, stanowiło zgrozę nie tylko dla mnie, ale dla wszystkich członków Stowarzyszenia Rodzina Ponarska. Takie postanowienie powzięła prokurator Elżbieta Rojowska przy pomocy towarzyszącej jej historyk Moniki Tomkiewicz. Obie panie są pracownicami IPN Oddziału Gdańskiego. Prowadziły śledztwo blisko 6 lat. Motywacją umorzenia było to, że wymienieni z nazwiska - 29 oprawców - nie żyją, pozostali zaś są nie do wykrycia. Ci wymienieni zostali rozstrzelani w 1944 r. przez sąd wojskowy. Tymczasem, według wykazów znajdujących się w archiwach, można poszukiwać aż około 200 oprawców. Z ich dat urodzenia wynika, że mogą jeszcze żyć. Poza tym przez analogię ze zbrodnią katyńską - jej sprawcy dawno nie żyją, a uznaje się ją za ludobójstwo. Dalszy tok śledztwa w sprawie Ponar znalazł epilog w Sądzie Okręgowym w Gdańsku, gdzie została zaakceptowana decyzja prokuratury IPN, i to przy drzwiach zamkniętych. Sędzia Zalewski nie wyraził zgody na obecność ani członków Stowarzyszenia, ani prasy. Wystąpiłam tylko ja i dwie osoby z zarządu. Nie można tego określić inaczej niż jako paradoksalną poprawność polityczną wobec Litwy i Niemców, chociaż ci ostatni dawno zostali osądzeni w Norymberdze, lecz Litwini dotychczas nie przyznali się do zbrodni.

Słów krytyki za ukrywanie prawdy o Ponarach nie szczędziła Pani także politykom z Polski. Dlaczego?
- Bowiem zaakceptowali tzw. poprawność polityczną, która prowadzi do ukrywania prawdy. Gdy za rządów Jerzego Buzka w Ponarach zorganizowano wspólne uroczystości, polscy politycy nie reagowali na to, co mówili przedstawiciele litewscy, że jest to miejsce kaźni "miejscowej ludności dokonywane przez nazistów", że byli tam mordowani "Litwini, Białorusini, Żydzi i Polacy". A przecież tak naprawdę oprócz Żydów zginęło tam przede wszystkim ok. 20 tys. Polaków, w większości żołnierzy AK. Niestety, do dziś w Polsce mało kto wie cokolwiek o zbrodni w Ponarach.

Jest Pani rodowitą wilnianką?
- Urodziłam się w rodzinie polskiej w Wilnie, gdzie znaleźli się moi rodzice, uchodząc ze zbolszewizowanej Rosji, z Petersburga. Matka pochodziła spod Oszmiany, a ojciec z ziemiańskiej rodziny z etnicznej Litwy. Po ukończeniu 4 klas szkoły podstawowej sióstr dominikanek i gimnazjum sióstr benedyktynek wstąpiłam do liceum administracyjno-handlowego. Gdy byłam w klasie maturalnej, wybuchła wojna. Wkroczyli Sowieci, a następnie Litwini, którzy rozpoczęli surowe restrykcje względem szkół polskich, na co młodzież zareagowała demonstracyjnym strajkiem. Odpowiedzią było zamknięcie szkół. Na szczęście w moim liceum dyrektorem był bardzo energiczny człowiek - Teodor Gorta, który wnet załatwił ukończenie nauki w jedynym ocalałym liceum im. Filomatów. Maturę zdawałam w języku litewskim. W 1940 r. zostałam zaprzysiężona w istniejącym już w Wilnie Związku Walki Zbrojnej. Pełniłam obowiązki łączniczki, w 1941 r. zaś, kiedy wkroczyli Niemcy, uczęszczałam na tajny kurs sanitariuszek, który został wykryty, a prowadzący go dr Czesław Pupiałło i jego słuchaczki - aresztowani. Od 13 maja 1942 r. do końca tego roku przebywałam w więzieniu Łukiszki. To był bardzo ciekawy okres w moim życiu.

Naprawdę?
- Tak, bo w mojej celi, gdzie stłoczono ponad 20 osób, znalazła się śmietanka inteligencji wileńskiej, m.in. doc. Wanda Rewieńska z Uniwersytetu Stefana Batorego, moja wychowawczyni szkolna Helena Straszyńska, dyrektor koła Akcji Katolickiej Jadwiga Roszkowska i inne. Ponadto pod nami, w takiej samej zbiorowej celi, przetrzymywano księży, z którymi udało nam się nawiązać kontakt...

W jaki sposób?
- Stukanym alfabetem więziennym. Ponadto mieliśmy swoją "lotniczą" pocztę. Musiałyśmy podstawiać stół, aby dostać rękami do wysoko umieszczonego okna, ale gdy już się to udało, spuszczałyśmy przez nie na sznurku korespondencję. Tą samą drogą otrzymywałyśmy odpowiedzi. W ten sposób księża nawet nas spowiadali. Kilka lat po wojnie spotkałam niektórych kapłanów, byłych więźniów, którzy ocaleli, m.in. ojca Stefana Dzierżka, byłego prowincjała jezuitów. Bardzo ważne było dla nas podawanie paczek żywnościowych przez rodziny, i to nie tylko z tego powodu, że nie cierpiałyśmy dzięki nim głodu. A wiedziałyśmy, jak wiele wyrzeczeń ponosiły nasze rodziny. Moja mama musiała iść bardzo daleko do więzienia. Mimo to rodziny nie przestawały dostarczać paczek do więzienia, bo jeśli one były przyjmowane, to znaczyło, że więzień wciąż żyje... Paczki pełniły również funkcje informacyjne.

Dlaczego również funkcje informacyjne?
- Trzeba było uważnie spożywać otrzymane produkty, które dzieliłyśmy równo między siebie, bo często np. w kotlecie znajdował się fragment gazety, z której mogłyśmy się dowiedzieć, co się dzieje na świecie. Zresztą wszystkie produkty były zawijane w gazety. Dzięki temu prowadziłyśmy dyskusje w więzieniu, analizując wydarzenia. Najgorsze były noce. To właśnie wtedy wywoływano więźniów na przesłuchania albo na śmierć. Później to się zmieniło, bo Litwini zaczęli przesłuchiwać także rano.

Jak udało się Pani przeżyć?
- Każdy więzień miał swojego śledczego. Moim był Litwin, który ciągle miał kaca. Więc przesłuchiwał mnie zdawkowo, choć kilka razy się zdenerwował i rzucił mną o ścianę. Jednak moje koleżanki często były o wiele gorzej traktowane. Najostrzej i najbrutalniej przesłuchiwano mężczyzn, zakładając, że wiedzieli znacznie więcej niż dziewczęta. Większość naszych chłopców była torturowana. 7/8 z nich zamordowano. Mnie i brata jednak wypuszczono. Najpierw pobiegliśmy podziękować za to Matce Boskiej Ostrobramskiej, a dopiero później do domu.

Jednak po zwolnieniu z Łukiszek nie przestraszyła się Pani i szybko wstąpiła Pani w struktury Armii Krajowej. Brała Pani również udział w akcji "Ostra Brama"?
- Wkrótce po zwolnieniu z więzienia przeniosłam się do Trok, gdzie m.in. kolportowałam w 1943 r. gazetki wydawane przez AK. Rok później rozpoczęła się akcja "Ostra Brama". Wówczas znalazłam się w Kolonii Wileńskiej, gdzie miały miejsce ciężkie walki z Niemcami. Przejeżdżający tamtędy pociąg pancerny ostrzeliwał pozycje naszych oddziałów. Ja pełniłam wówczas funkcję sanitariuszki. W miejscowej szkole podstawowej zorganizowano szpital polowy. Wkrótce potem, gdy znowu wkroczyli Sowieci, trzeba było szybko ewakuować szpital. Wilnianie zaangażowani w konspirację rozwozili ich do rodzin w całej okolicy. Uczestniczyłam m.in. w takich transportach rannych.

Do końca wojny została Pani na Wileńszczyźnie?
- Tak, po zakończeniu wojny zaczęto akcję "repatriacji" Polaków. Ale o jaką "repatriację" chodziło? Przecież naszą Ojczyzną była ziemia wileńska, która po wojnie została po drugiej stronie granicy. W rzeczywistości była to więc ekspatriacja, czyli wyrzucenie nas z Ojczyzny. Część Polaków, przede wszystkim żołnierze AK, sama uciekała, bojąc się prześladowań Sowietów. Z Wileńszczyzny uciekała przede wszystkim inteligencja, ponieważ ona była najbardziej zagrożona. W mieszkaniu, w którym mieszkałam z mamą, zaraz po wkroczeniu Sowietów zameldowano Rosjan. Wiadomo, dokąd by nas wtedy wywieziono... Dlatego na Wileńszczyźnie pozostali właściwie tylko mieszkańcy wsi. Mimo to do dziś 61 proc. ludności Wileńszczyzny stanowią Polacy. Jechałam z mamą dwa tygodnie do Poznania, gdzie był punkt rozdzielczy. Najpierw trafiłam do Gdyni, gdzie pracowałam w Dalmorze, a potem do Gdańska - tam zaczęłam studia i założyłam rodzinę.

Mąż też był Kresowiakiem?
- Tak, ale nie z Wileńszczyzny. Gdy w 1946 r. pojechałam do brata ciotecznego - księdza na Lubelszczyźnie - poznałam młodego, 18-letniego chłopaka. On również miał przeszłość konspiracyjną. Doniósł na niego Ukrainiec i całą wojnę spędził w niemieckich więzieniach i obozach. Najpierw trafił do okrytego złą sławą więzienia na Zamku Lubelskim, potem do obozu na Majdanku i w Gross-Rosen. Gdy go poznałam, był już studentem Politechniki Gdańskiej. Kiedy opowiedział mi swoją przeszłość, uznałam, że trzeba się z nim związać... Początki były trudne. Szybko przyszli na świat nasi dwaj synowie - Marek i Andrzej. Nie mogłabym w tej sytuacji studiować ani pracować, gdyby nie pomoc mojej mamy. Po studiach na kierunku filologii polskiej zostałam nauczycielką. Mój mąż zmarł. Po jego śmierci zastąpiłam go w prezesowaniu Towarzystwem Opieki nad Majdankiem na Okręg Gdański. Działałam tam przez trzy lata.

Jak Kresowiacy adaptowali się do nowych warunków życia w całkowicie nowym miejscu, i to doszczętnie zniszczonym, jakim był wtedy m.in. Gdańsk?
- Po prostu wszyscy zaczęli odbudowywać miasta, do których trafili. Dlatego też niemieckie roszczenia wobec Gdańska są całkowicie nieuzasadnione, ponieważ to my podnieśliśmy to miasto z gruzów. To my odbudowaliśmy Politechnikę Gdańską, Akademię Medyczną oraz inne uczelnie i szkoły. Podobnie było w innych dziedzinach. Ziemie Północne odbudowywali głównie Kresowiacy, i to przede wszystkim z północnej i wschodniej części II Rzeczypospolitej. Kresowiacy z południa, ze Lwowa i innych terenów przeważają we Wrocławiu i na Śląsku. Do Gdańska przyjechali profesorowie z Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie. Później zaś częściowo przenieśli się do Torunia. Chciałabym zainicjować powstanie miejsca pamięci tych ludzi, tak zasłużonych dla odbudowy tego miasta. Być może uda się zrealizować ten projekt.

Znana jest Pani w Polsce z upamiętniania ofiar zbrodni w Ponarach, ale znacznie mniej znane jest chyba Pani zaangażowanie w działalność w "Solidarności", i to wkrótce po jej powstaniu. Czym się Pani wówczas zajmowała?
- Gdy powstała "Solidarność", udałam się do Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego i zapytałam po prostu, co mogę robić. Kazano mi przyjść po trzech dniach. Gdy sprawdzono moją wiarygodność, dano mi do zewidencjonowania 1700 dokumentów. Lech Wałęsa powiedział mi wtedy: "Jeśli trzeba będzie wysłać na któryś odpowiedź, niech pani ją zredaguje, a ja ją podpiszę". Okazało się, że były to przesłania wysyłane przez różne zakłady z całej Polski. Często zawierały propozycje pomocy, także finansowej. Przebijał z nich niesamowity entuzjazm. Potem jeździłam po całej Polsce, pomagając w organizacji zjazdów rolników. Protokołowałam spotkania działaczy rolniczych, m.in. Michała Jagły (później zamordowanego), Romana Bartoszcze i innych. Redagowałam też pismo dla rolników. Gdy wybuchł stan wojenny, groziło mi aresztowanie. Z dokumentów IPN wynika, że byłam inwigilowana. Przyszli mnie aresztować, ale zawczasu przeprowadziłam się z mojego mieszkania do znajomych. W czasie stanu wojennego kontaktowałam się też z ks. Jerzym Popiełuszką. Przywożono wtedy z zagranicy dary, które rozdzielał potrzebującym. Widziałam, jak żył w niezwykle skromnych warunkach. Ale nie tylko ja brałam udział w tych historycznych wydarzeniach. Moi synowie również. Starszy - Marek, po studiach na Politechnice Gdańskiej został skierowany na staż pracy do Stoczni Gdańskiej, właśnie wtedy, gdy powstawała "Solidarność".

Marek Pasierbski: - Obserwowałem obrady robotników, gdy organizowano strajk w stoczni. Wziąłem w nim udział. Widziałem, jak rodziła się "Solidarność". Gdy kiedyś udało mi się na krótko wyjść ze stoczni do domu, zauważyłem w pobliżu platformy kolejowe, na których zamontowane były karabiny maszynowe wycelowane w stronę Stoczni Gdańskiej, z obsługą w mundurach żołnierzy LWP. Poinformowałem o tym władze komitetu strajkowego.

Helena Pasierbska: - Syn był w stoczni, a matka czekała na niego przed stocznią...
Andrzej Pasierbski: - Ja pomagałem w druku podziemnych wydawnictw. Miałem akurat możliwość załatwiania papieru do druku nielegalnych pism. Bezpośrednio odbierał go ode mnie Bogdan Borusewicz.

Mama zaraziła również Panów miłością do Wileńszczyzny?
A.P.: - Tak, niedawno byłem tam po raz kolejny...

H.P.: ...zawożąc pomoc dla Polaków.

A.P.: - Rzeczywiście. Zawieźliśmy sprzęt audiowizualny dla polskich szkół. Mieliśmy też okazję do spotkań z naszymi rodakami. Oczywiście byłem także w Ponarach. Do pewnych rzeczy się dorasta. Kiedyś nie interesowało mnie to, jako młody chłopak wolałem kopać piłkę, a potem uczyłem się i studiowałem. Jednak z upływem czasu Wilno i Kresy stają mi się coraz bardziej bliskie.

Ma Pani czas dla siebie?
- Nie miałam go nawet wtedy, gdy byłam w więzieniu (śmiech). Dziś wolne chwile poświęcam na dokumentowanie ofiar zbrodni w Ponarach. Właśnie myślę o kolejnej publikacji, tym razem o ofiarach okupacji sowieckiej Wilna.

A.P.: - Mama cały czas coś planuje. Choć nie może już swobodnie chodzić, jest bardzo aktywna intelektualnie.

W takim razie jak wcześniej spędzali Państwo wolny czas?
Marek Pasierbski: - W dzieciństwie razem z rodzicami, którzy zabierali nas na wczasy. Choć mieliśmy niewiele pieniędzy, jakoś sobie radziliśmy. Mama starała się pokazywać nam Polskę. To zostało w nas. Do dziś lubię zwiedzać polskie miasta i za każdym razem odkrywam je jakby na nowo. Zarażony przez mamę tym zainteresowaniem ziemią wileńską napisałem pracę pt. "Historia świata". Była ona inspirowana przez pomysł pokazania działania Boga w historii świata. Uważam, że mimo pogoni za pieniędzmi itd. ciągle rodzą się ludzie, którzy dążą do czego innego i uczestniczą w wypełnianiu historii zbawienia.

A jak potoczyła się historia rodziny od czasów "Solidarności"?
A.P.: - Założyłem rodzinę. Mam trójkę dzieci. Najstarsze kończą już studia.

M.P.: - Ja również mam trójkę dzieci. Najstarsza córka jest już dorosła.

H.P.: - Moi chłopcy często mnie odwiedzają, choć obaj mają swoje rodziny, wnuki zaś są moją radością.

Pani działalność została doceniona przez władze Polski, i to nie tylko obecne, ale również przez polski rząd emigracyjny w Londynie, który przyznał Pani Krzyż Armii Krajowej już w 1975 roku. Reżim PRL wypuścił Panią do Londynu?
- Tak, na zaproszenie osoby prywatnej przybyłam na ceremonię wręczenia tej nagrody. Najbardziej jednak jestem zadowolona z innego odznaczenia, mianowicie Orderu Polonia Mater Nostra Est (Polska jest Naszą Matką).

W wywiadzie dla "Naszego Dziennika" sprzed 5 lat powiedziała Pani, że chciałaby, by młodzi Polacy poznali uczucia swych rówieśników z okresu II wojny światowej. Jakie myśli i pragnienia przyświecały Pani pokoleniu i co chciałaby Pani przekazać obecnej młodzieży?
- Zawsze pytam młodych: Kochacie swój dom? Polska to jest nasz dom. Podróżowałam po wielu krajach, gdzie często proponowano mi, bym została. Nigdy nie skorzystałam z takich propozycji. Bowiem w życiu nie chodzi tak naprawdę o materialne wartości. Więzi międzyludzkie, przyjaźń itd. są trwalsze niż pogoń za pieniędzmi. Chciałabym, by młodzi to zrozumieli. Oczywiście, trzeba zapewnić ludziom godziwe warunki życia, ale nie za wszelką cenę, i trzeba mieć umiłowanie swojej ziemi. Wielu Polaków jeździ na wakacje do Tunisu i innych miast, a nigdy nie byli w Sandomierzu, Krakowie czy innych polskich miastach. Znowu sprawdza się powiedzenie: Cudze chwalicie, swego nie znacie.

Dziękuję za rozmowę.
"Nasz Dziennik" 2009-01-10

Autor: wa