Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Urzędnicy nadzwyczaj przychylni

Treść

Przędzalnia "Weldoro" w Bielsku-Białej zbankrutowała w 2003 r., nieco ponad dwa lata po sprzedaniu jej prywatnemu inwestorowi. Przeciwko sprzedaży zakładu Elżbiecie Błaszczuk, współwłaścicielce spółki Kolmex, protestowała załoga przedsiębiorstwa. Niedawna kontrola tej prywatyzacji, jaką przeprowadziło Ministerstwo Skarbu Państwa, pokazała, że stracili na niej nie tylko pracownicy i miasto, ale także budżet państwa. Do sprzedaży zakładu by nie doszło, gdyby Błaszczuk nie cieszyła się wyjątkową "przychylnością" urzędników resortu skarbu. Dzięki tej przychylności mogła robić korzystne dla siebie i rodziny interesy.
W 2001 roku doszło do prywatyzacji Przędzalni Czesankowej "Weldoro" w Bielsku-Białej. Przetarg wygrała Elżbieta Błaszczuk, choć już wtedy jej oferta powinna zostać odrzucona.

"Weldoro" w chwili prywatyzacji było jednym z ostatnich znanych zakładów przędzalniczych w Bielsku-Białej, który przetrwał okres liberalnych reform gospodarczych. Reformy te spowodowały upadek większości firm przemysłu lekkiego. Kiedyś Bielsko-Biała była potęgą w produkcji wełny, ale z tej świetności zostało niewiele. "Weldoro" radziło sobie jednak całkiem nieźle, znaczna część produkcji była eksportowana, choć firma miała kłopoty finansowe i z pewnością dobry inwestor by się jej wówczas przydał. Dlatego załoga w zasadzie nie protestowała przeciwko prywatyzacji, tym bardziej że wstępne zainteresowanie bielskim zakładem deklarowały znane firmy z tej branży.
W tych okolicznościach zaskoczeniem dla bielszczan było to, że minister skarbu Aldona Kamela-Sowińska podpisała 3 lipca 2001 r. umowę o sprzedaży "Weldoro" Elżbiecie Błaszczuk. Liczono bowiem na to, że udziały kupi brytyjski holding Allied Textile Companies PLC, który był największym importerem bielskiej przędzy.
- Myśmy cały czas opowiadali się za tym, że skoro zakład ma być prywatyzowany, to niech go kupi brytyjska firma - powiedział nam Stefan Zuber, ówczesny przewodniczący zakładowej "Solidarności" w bielskiej firmie. - Anglicy byli bardzo dobrym partnerem. Nie tylko kupowali od nas przędzę, ale zapewniali nam także dostawy surowca. To pokazuje, jakie mieli do nas zaufanie i jak cenili nasze wyroby - dodaje. Ciekawostką może być fakt, że z przędzy produkowanej w "Weldoro" Anglicy szyli mundury dla policji i wojska, część tkanin trafiała nawet do Watykanu. Jednak nawet wizyty delegacji załogi w Warszawie nie pomogły w zmianie decyzji minister Kameli-Sowińskiej.
Wtedy jeszcze nikt nie wiedział o kulisach prywatyzacji, a te, jak pokazała kontrola MSP, okazały się niezmiernie interesujące - udowadniają, jak w III RP prywatyzowano narodowy majątek.

Obiecanki nic nie kosztują
Najbardziej zdumiewające jest to, że Elżbieta Błaszczuk kupiła duże przedsiębiorstwo, choć w zasadzie była niewiarygodnym inwestorem. Ministerstwo dopuściło ją do przetargu, mimo że wiedziało, iż nie wywiązuje się ona z wcześniejszych zobowiązań finansowych, podjętych przy zakupie innych państwowych przedsiębiorstw.
30 czerwca 2001 r. radca ministra skarbu Jarosław Wójtowicz, oceniając wiarygodność Elżbiety Błaszczuk, napisał, że ma ona zaległości wobec resortu skarbu. To w zasadzie dyskwalifikowało jej ofertę. Ale już 2 lipca radca nie widzi nic złego w podpisaniu kolejnej umowy prywatyzacyjnej z panią Błaszczuk, bo jej długi wobec MSP mają zostać spłacone. Co ciekawe, taką opinię Jarosław Wójtowicz wystawił po rozmowie z Karolem Markiewiczem, zastępcą dyrektora departamentu prywatyzacji I. Dyrektorowi Markiewiczowi spłatę długów obiecała... Elżbieta Błaszczuk. Taka deklaracja wystarczyła, by państwowi urzędnicy zmienili zdanie w sprawie prywatyzacji "Weldoro", a minister Aldona Kamela-Sowińska niezwłocznie - 3 lipca - czyli już na drugi dzień po wydaniu korzystnej opinii, podpisała umowę prywatyzacyjną. - To dowodzi uprzywilejowanego traktowania Elżbiety Błaszczuk przez urzędników ministerstwa - nie ma wątpliwości Grzegorz Janas z MSP, szef zespołu kontrolującego procesy prywatyzacyjne. - Jak można brać poważnie pod uwagę tylko słowne deklaracje, niepoparte żadnymi wiarygodnymi gwarancjami finansowymi dotyczącymi spłaty wcześniejszych należności?! - zauważa.
Trudno chyba się spodziewać, aby w taki sam sposób był przez urzędników traktowany każdy inwestor, który chciał kupić państwową firmę.

Błyskawiczna upadłość
Choć przeciwko sprzedaży "Weldoro" Elżbiecie Błaszczuk protestowali pracownicy firmy, to ich opór zignorowano. Szybko okazało się, że to oni mieli rację. Inwestor obiecywał nowe rynki zbytu, nakłady inwestycyjne, poprawę sytuacji finansowej. Zamiast tego bielska przędzalnia zaczęła popadać w coraz większe długi, spadała produkcja i sprzedaż, nawet siedzibę firmy przeniesiono do Lublina. Stracono także te rynki, które firma wcześniej miała, bo Brytyjczycy, gdy odrzucono ich ofertę kupna przedsiębiorstwa, przestali również odbierać z "Weldoro" przędzę, a nowych odbiorców nie było.
"To było celowe działanie na szkodę naszego przedsiębiorstwa" - tak działania właścicieli oceniał w 2003 r. Mirosław Kowalik z zakładowej "Solidarności" w piśmie do resortu skarbu. Związkowcy wskazywali na to, że dochodziło do wyprzedaży maszyn i innych składników majątku. Robotnicy nie dostawali wynagrodzeń, firma nie płaciła składek na ZUS. W efekcie w październiku 2003 r., czyli nieco ponad dwa lata po prywatyzacji, sąd gospodarczy ogłosił upadłość "Weldoro". W styczniu 2004 r. właściciel złożył wniosek do sądu o zawieszenie postępowania, ale w czerwcu tego roku upadłość została ogłoszona po raz drugi, bo sytuacja ekonomiczna firmy była katastrofalna, nie było nawet na odprawy dla około stu osób, które straciły pracę. W 2001 r. załoga liczyła prawie trzy razy tyle pracowników.
Po "Weldoro" zostały praktycznie tylko budynki i grunty. I najpewniej o to chodziło, bo już NIK zwracała uwagę, że Elżbieta Błaszczuk zarabiała sporo pieniędzy na sprzedaży atrakcyjnie położonych gruntów należących do jej firm, które wcześniej kupiła od państwa. - Mając dobre układy w ministerstwie lub urzędzie wojewódzkim, można było w ten sposób zrobić znakomity interes. Sama państwowa firma była często warta niewiele, ale miała grunty, które można było sprzedać za wiele milionów złotych choćby pod budowę supermarketów - mówi Krzysztof Semik, pracownik jednej z agencji obrotu nieruchomości. - Gdyby przyjrzeć się bliżej wielu transakcjom sprzedaży atrakcyjnych gruntów w ostatnich latach, to okaże się, że wiele z nich należało do dawnych państwowych, a potem sprywatyzowanych i upadłych przedsiębiorstw - dodaje.
Na tej prywatyzacji Skarb Państwa wyszedł jak Zabłocki na mydle. Elżbieta Błaszczuk nie zapłaciła za "Weldoro" pieniędzy zapisanych w umowie. Jest wciąż winna państwu z tego powodu ponad 18,5 mln złotych.

Interesy w Olsztynie
Zanim jednak Elżbieta Błaszczuk i jej rodzina zaczęli robić interesy w Bielsku-Białej, postanowili zainwestować w Olsztynie. Do sprzedaży było tam wystawione przedsiębiorstwo PREF-BUD. Co ciekawe, choć firma nie należała do gigantów na rynku i wydawać by się mogło, że powinna zostać szybko sprzedana, to jej prywatyzacja ciągnęła się stosunkowo długo. Sprzedano ją dopiero w czwartym przetargu. Pierwszy i drugi w 1997 r. unieważniono. Co ciekawe, oferty kupna PREF-BUD złożyli wtedy m.in. mąż Elżbiety Błaszczuk - Jan, i Marek Dochnal. Trzeci przetarg wygrał Dochnal, bo odrzucono z wątpliwych powodów proceduralnych ofertę konsorcjum dwóch olsztyńskich firm budowlanych. Konsorcjum nawet odwołało się w tej sprawie do sądu, jednak niewiele wskórało. Przetarg miało skontrolować MSP, jednak nie ma dokumentów, które by potwierdzały, że taka kontrola rzeczywiście się odbyła.
Marek Dochnal ostatecznie odstąpił wówczas od podpisania umowy notarialnej, więc resort skarbu w 1998 r. ogłasza czwarty przetarg, w którym już startuje... Elżbieta Błaszczuk - i wygrywa. We wrześniu 1999 r. umowa prywatyzacyjna zostaje podpisana, choć pani Błaszczuk ma zablokowane w tym czasie konto bankowe na poczet spłat długów wobec innych wierzycieli. Poinformowała o tym sama ministerstwo skarbu, ale resort miał do niej nadzwyczajne zaufanie, skoro zgodził się, aby zabezpieczenie spłaty należności stanowiły udziały Elżbiety Błaszczuk w PREF-BUD, które miała dopiero kupić, i weksle.
Jeszcze ciekawiej wyglądają kwestie pakietu inwestycyjnego. Otóż Błaszczuk zobowiązała się, że część nakładów inwestycyjnych będzie pochodziła z przyszłych zysków... PREF-BUD, które przypadną jej jako udziałowcowi. Innymi słowy - przedsiębiorstwo, które miało zostać kupione, miało samo zapracować na przyszłe inwestycje. Po co w takim razie była prywatyzacja?
- Nie można wykluczyć, że cały proces prywatyzacyjny był przeprowadzony w tym przypadku pod konkretnego inwestora - mówi Grzegorz Janas. - Pracownicy ministerstwa mogli też działać na niekorzyść Skarbu Państwa - dodaje. Co prawda sprawą mogłaby się zająć prokuratura, choć niewykluczone, że ewentualne przestępstwa urzędnicze już uległy przedawnieniu.
Po interesach MSP z Elżbietą Błaszczuk pozostały w znacznej mierze tylko długi, nie licząc kosztów społecznych w postaci upadłości firm. Jest ona w tej chwili jednym z największych dłużników Skarbu Państwa.
Małżeństwem Błaszczuków oraz ich inwestycjami interesowała się już Najwyższa Izba Kontroli. W 2004 r. przygotowała raport, z którego wynikało, że małżeństwo Jan i Elżbieta Błaszczukowie kupili od państwa 16 przedsiębiorstw. Zdaniem NIK, choć ocena była dość ogólna, na prywatyzacji najgorzej wychodziły dawne państwowe firmy, które upadały, traciły majątek, zaś ich inwestor prawdopodobnie zarabiał sporo choćby na wyprzedaży majątku, w tym atrakcyjnych gruntów. NIK oceniała w 2004 r., że małżeństwo Błaszczuków naraziło Skarb Państwa na straty rzędu 40 mln złotych. Ponad 300 mln zł stracić miały firmy, które kupowali. Pierwsze szczegółowe kontrole prywatyzacyjne najwyraźniej to potwierdzają.
Krzysztof Losz
"Nasz Dziennik" 2007-09-13

Autor: wa