Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Uroczystość Wszystkich Świętych i Dzień Zaduszny w Katyniu i Kozielsku po latach...

Treść

Dni listopadowe, a szczególnie uroczystość Wszystkich Świętych i Dzień Zaduszny wprowadzają w zadumę, wzbudzają refleksję nad tajemnicą Świętych Obcowania. W głębię tej tajemnicy pomógł mi wejść śp. ks. prałat Zdzisław Peszkowski, któremu miałam łaskę i zaszczyt pomagać przez kilkanaście ostatnich lat w sprawach Golgoty Wschodu.

A stało się to wtedy, gdy w pamiętnych dniach na przełomie października i listopada 1988 r., pierwszy raz stanęłam z ks. prałatem Zdzisławem Peszkowskim i Anną Rastawicką z Instytutu Prymasowskiego w Lesie Katyńskim.
Wyjazd w tym czasie na Wschód nie był łatwy i prosty. W Polsce dopiero budził się świt wolności, poza naszą wschodnią granicą istniał i trwał jeszcze Związek Sowiecki, a o "pierestrojce" Michaiła Gorbaczowa mało się mówiło. Ksiądz prałat Z. Peszkowski przebywał wciąż w Ameryce, ale już bardzo często przyjeżdżał do Polski.

Druh "Ryś"
Pierwszy raz porucznika harcmistrza Zdzisława Peszkowskiego zobaczyłam jesienią 1942 r. w Teheranie, gdzie jako dziecko znalazłam się w gromadzie zuchów - dzieci skrajnie wycieńczonych, które wyszły z armią gen. Andersa z Sowietów. Patrzyliśmy na naszego druha "Rysia" prawie z uwielbieniem, zafascynowani jego postawą wobec nas - zuchów i harcerzy, jego pochylaniem się nad naszym losem z wielkim zatroskaniem. Widzieliśmy w nim nie tylko harcmistrza, ale szukaliśmy obrazu naszych ojców i braci, których utraciliśmy w Sowietach, którzy zaginęli bez wieści lub poszli pełnić swój obowiązek w wojsku generała Andersa. Harcmistrz Zdzisław Peszkowski cieszył się, że po udręce, jaką przeszliśmy, sprawdza się harcerska metoda wychowawcza, która pozwala nam leczyć rany zadane na wygnaniu i pozwoli powracać do normalności. Należał do tych nauczycieli i wychowawców, którzy wpajali nam te wartości, które nasz Naród od pokoleń cenił najbardziej.
Cieszył się również, gdy patrzył, jak wracamy do życia, jak dorastamy, wchłaniamy wiedzę w polskich szkołach zorganizowanych na wychodźstwie w warunkach prymitywnych: na plaży w Pahlevi, pod drzewem w Teheranie, a potem tam, gdzie nas rozesłano - w Indiach, Afryce, Meksyku i Nowej Zelandii. Radował się, gdy młodzież zdobywała maturę czy po wojnie podejmowała studia na uniwersytetach w Libanie, we Włoszech, Anglii, Irlandii czy w Polsce.
Mówił nam o tym, że jako dawne "tułacze dzieci" zajmujemy w jego sercu szczególne miejsce. Niezależnie od tego, gdzie losy wojenne nas zagnały, ogarniał nas modlitwą i łączył przez miłość. Odznaczał się niespotykanym wprost charyzmatem przyjaźni. Po latach jego kapłaństwo pozwoliło na skuteczniejszą pomoc ludziom w rozwiązywaniu trudnych życiowych problemów. W latach 60. spotkałam rotmistrza Zdzisława Peszkowskiego już jako kapłana na Miodowej, gdy pracowałam w sekretariacie Prymasa Polski. Z radością zapytałam, czy to ten sam druh "Ryś", nasz harcmistrz?! Odtąd nasze drogi często się krzyżowały: na wakacjach w górach z księdzem Prymasem Stefanem Wyszyńskim, na zjazdach "tułaczych dzieci" złączonych w różnych stowarzyszeniach w Polsce i za granicą.

Śladami bolesnych doświadczeń
Wracam do naszej pierwszej niezwykłej podróży do Katynia i Kozielska w 1988 roku. Szybko się rozeszła wiadomość, że w Katyniu stanął krzyż dzięki staraniom Prymasa Józefa Glempa w czasie wizyty w Moskwie, gdy zaproszony został na uroczystości obchodów 1000-lecia chrztu Rusi. Krzyż dębowy (4,5 m wysokości i 2 m rozpiętości) został wykonany w Polsce, poświęcony przez księdza Prymasa, przywieziony 2 września 1988 r. do Lasu Katyńskiego przez kapłanów z Warszawy, inżyniera i kilku pracowników, umieszczony i zamocowany na metalowej podstawie. Wszystko było dokładnie zaprojektowane. Krzyż był ustawiony tak, że patrząc w jego kierunku, spoglądało się na zachód - ku Polsce, a rozpostarte ramiona wskazywały na północ i południe, ogarniając tych z Ostaszkowa i tych ze Starobielska. W znaku tego krzyża odnajdujemy bezmiar cierpienia wszystkich Polaków, którzy zginęli na tych ziemiach - na Syberii i w Kazachstanie, w łagrach, obozach pracy, więzieniach. Dla mnie jest to krzyż, który jakby wyznacza miejsce spoczynku mojego ojca Antoniego, aresztowanego w 1940 r., więzionego w Grodnie, a potem w Mińsku, który przepadł bez wieści na tej bezmiernej przestrzeni ZSRS. Każdy mój kolejny wyjazd na Wschód niesie w sobie ziarenko nadziei, że może odnajdę jego ślady.
Przybyliśmy wczesnym rankiem do Smoleńska pociągiem z Warszawy. Ksiądz prałat już w Ameryce załatwił pobyt w motelu "Feniks". Była to jednocześnie wiza wjazdowa na teren ZSRS. Wyjazd ten był niezwykłym przeżyciem, bo ze świadkiem historycznych wydarzeń. Ksiądz Peszkowski pragnął przejść śladami męki najbliższych przyjaciół z jenieckiego obozu w Kozielsku i własnych bolesnych doświadczeń.

Niezwykła świątynia Lasu Katyńskiego
W mroźny poranek 30 października stanęliśmy na skraju Lasu Katyńskiego. Tyle o nim słyszeliśmy, że wzruszenie zatrzymało nas na miejscu, a w głowie wirowały myśli, odczuwaliśmy jakby wewnętrzny biblijny nakaz: "Zdejmij obuwie, bo wkraczasz na świętą, męczeńską ziemię, która do Polski należy". Wprawdzie obuwia nie zdjęliśmy, ale na chwilę przystanęliśmy. Przed nami rozciągał się na przestrzeni około 10 km wzdłuż szosy witebskiej niedostępny, tajemniczy, ogrodzony, pilnowany przez specjalną służbę, wysokopienny las sosnowy. Idąc drogą asfaltową około pół kilometra w głąb lasu zobaczyliśmy wydzieloną polanę, uporządkowaną, wyłożoną cementowymi płytami, a nad nią dominujący krzyż. Pod tym krzyżem uklękliśmy. Ksiądz prałat Peszkowski pochylił się bardzo głęboko, jakby przywarł do ziemi i długo trwał na modlitwie. Potem ogarnął krzyż i ucałował.
Patrzyłam na ten symboliczny cmentarz z czterema prostokątnymi obramowanymi polami przypominającymi duże groby. Na dwóch murkach połączonych ozdobną kratą widniały kłamliwe napisy w języku polskim i rosyjskim: "Ofiarom faszyzmu oficerom polskim rozstrzelanym przez hitlerowców w 1941 roku".
Dopiero na przyjazd prezydenta RP Lecha Wałęsy 23 maja 1992 r. napis został zmieniony: "Oficerom polskim zamordowanym w Katyniu w 1940 roku". Przysłany przez mera Smoleńska grafik zapytał księdza prałata, czy nie lepiej napisać "rozstrzelanym"? Ale on przekonywał, że "zamordowanym" po polsku brzmi poprawniej. A my, przysłuchując się tej rozmowie, dobrze wiedzieliśmy, na czym polega różnica!
Tymczasem ksiądz prałat zaczął szukać odpowiedniego miejsca w pobliżu krzyża na sprawowanie Najświętszej Ofiary. Niziutki pień ze ściętego drzewa posłużył jako ołtarz ofiarny, na którym położyliśmy teczkę, ryngraf z wizerunkiem Pani Jasnogórskiej, a na nim korporał. Było nas tylko troje, ale ks. Peszkowski rozpoczynając Mszę św., przemówił, jakby ta niezwykła świątynia Lasu Katyńskiego pod otwartym niebem była wypełniona po brzegi. "...nie mogę ogłosić dzwonem, że za chwilę będzie Msza św., ale zapraszam was wszystkich po imieniu. Podchodźcie tu blisko w kolejności, w jakiej was żegnałem w Kozielsku na wiosnę w 1940 roku...". Aż przeszedł nas dreszcz. Wydawało się nam, że ten cichy las nagle wypełnia się polskim wojskiem. Z wielkim przejęciem i uwagą słuchałyśmy dalej, aby nie uronić ani jednego słowa, gdy mówił ksiądz prałat: "Jesteście ustawicznie nierozłączną częścią mego życia. Uczestniczycie w każdej mojej Mszy Świętej. O was myślałem, wybierając hasło na moją kapłańską drogę: 'Bo dla mnie życiem jest Chrystus, a śmierć jest mi zyskiem'. To jest moja prymicyjna Msza św. dla was po 34 latach kapłaństwa. Przywiozłem wizerunek Królowej Polski, bo to nasze dzisiejsze spotkanie i wszystko z nim związane zawdzięczam Matce Bożej...". Wokół panowała śmiertelna cisza; żaden liść nie drgnął na drzewie, nie zakwilił ptak.
Po skończonej Mszy św. podeszliśmy do ogrodzenia dzielącego nas od dołów śmierci. Ksiądz prałat spoglądając w ich stronę, wspominał w zadumie. Mówił przejmująco, jakby nie zauważał naszej obecności, a my w największym skupieniu i ciszy słuchałyśmy tych wynurzeń: "Ja mógłbym leżeć tam z nimi". Wspominał Julka Bakonia - przyjaciela z lat szkolnych w Sanoku, wspólny pobyt w podchorążówce w Grudziądzu, odbytą praktykę żołnierską w 20. pułku ułanów w Rzeszowie, a potem niewolę sowiecką i wspólną pryczę z Julkiem w Kozielsku. "...i tam - mówił - żegnałem go wiosną 1940 r., kiedy został wywołany na transport". Przywołał postać Julka, jak go zapamiętał w ten chłodny wiosenny poranek: "Julek stał, drżąc z zimna w cienkim ubraniu, bez płaszcza, mając na nogach półbuty owinięte onucami. W ostatniej chwili pożegnania narzuciłem mu na ramiona koc, oznaczony moim nazwiskiem - mówił przyciszonym głosem ksiądz prałat - prosząc go, aby po powrocie do Polski odwiedził moich rodziców i brata w Sanoku. Nie chcieliśmy dopuścić ani na moment myśli, że mogła to być ostatnia droga. Byliśmy przecież młodzi i nie dopuszczaliśmy rozpaczy, lecz budziliśmy i podsycaliśmy w sobie nadzieję...".
Jak wiemy, nadzieja zgasła, gdy w 1943 r. w czasie ekshumacji przeprowadzanej przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż w Katyniu, wydobyto również ciało Julka Bakonia owinięte podarowanym kocem jak całunem i odczytano nazwisko - Zdzisław Peszkowski, a potem umieszczono je na pierwszej liście katyńskiej. Oficer Zdzisław Peszkowski był już w 2. Korpusie i odbywał ćwiczenia wojskowe na pustyni w Iraku. Można sobie wyobrazić, jak wiadomość o zbrodni katyńskiej poraziła byłych jeńców z Kozielska, którzy zostali cudem ocaleni. Ksiądz prałat wiele razy wracał do tamtych dramatycznych przeżyć. A teraz, stojąc w pobliżu ich mogił, powiedział: "Niezbadane są plany Boga - ja przeżyłem, aby 14 lat później przyjąć święcenia kapłańskie. Może Bóg ocalił moje życie po to, abym mógł przyjechać tu i odprawić moją prymicyjną Mszę św. za nich i udzielić błogosławieństwa".
Do późnych godzin pozostaliśmy w Lesie Katyńskim, modląc się wspólnie, a potem trwając w milczeniu i zadumie. W następne dni przychodzili tu ludzie z pobliskiego Gniezdowa, najpierw onieśmieleni zbliżali się, przyjmowali z radością obrazki Matki Bożej, medaliki, różańce. Mało mówili, ale byli wdzięczni. Młodzi byli bardziej odważni. Nawiązaliśmy kontakt z Bogdanem Kusem, jego kolegą Sierożą i z Romanem. Przyjeżdżali do Lasu Katyńskiego na rowerach. Na prośbę księdza prałata pomogli nam umieścić ryngraf Matki Bożej Jasnogórskiej na Krzyżu, przykleili do marmurowej płyty orła w koronie. Powiedzieli, że chętnie odwiedzają to miejsce nazywane przez Rosjan "memoriałem oficerów polskich".

Nawiedzenie Kozielska
Pragnieniem księdza prałata było, aby odwiedzić Kozielsk. Ale jak to zrobić, gdy nie można było swobodnie się przemieszczać z jednej "obłasti" do drugiej bez specjalnego pozwolenia? Ksiądz prałat czekając na decyzję władz, udawał się do monastyru i błagał jak dziecko Matkę Bożą Smoleńską o pomoc w tej sprawie. Zawsze towarzyszyłyśmy mu w tej modlitwie. Po wielu karkołomnych staraniach udało się załatwić przez "Inturist" za dewizy samochód z kierowcą i obowiązkowo z przewodnikiem.
Droga do Kozielska prowadziła przez Kaługę, gdzie był przewidziany nocleg w hotelu. Kaługa dla Polaków kojarzy się z miejscem zsyłek w przeszłości. A nam skojarzyła się z wywołaną przez młodzież awanturą i bijatyką w restauracji hotelowej. Ogarnął nas wielki smutek. Nazajutrz był Dzień Zaduszny. Rano po Mszy św. wyruszyliśmy do odległego o 60 km od Kaługi Kozielska. Kozielsk to historyczne miasto z wieloma wieżyczkami monastyrów. Dla nas to symbol zniewolenia i upokorzenia oficerów polskich i początek ostatniej drogi kwiatu inteligencji polskiej, drogi, która zakończyła się w dołach śmierci w Lesie Katyńskim.
Najpierw zatrzymaliśmy się na miejscowym cmentarzu. Zdziwionemu przewodnikowi, który zasypywał nas pytaniami, bo nie mógł (lub nie chciał) zrozumieć, dlaczego jedziemy właśnie do Kozielska, odpowiedziałam, że szukam grobu mego ojca, chociaż miałam pewność, że tam go nie znajdę. Ksiądz Peszkowski chciał przekonać się, czy nie spoczywają tam jeńcy, którzy umarli w obozie śmiercią naturalną.
Stanęliśmy w bramach odnawianego monastyru i cerkwi lśniącej bielą, która była w 1939/1940 r. miejscem przetrzymywania jeńców polskich, obdrapana i zabudowana pryczami aż pod sam sufit. Weszliśmy pod koniec trwającej liturgii prawosławnej - adoracji krzyża. Wszyscy troje uczciliśmy znak zbawienia. Ksiądz prałat długo trwał pogrążony w wielkim skupieniu. Przewodnik i kierowca nie weszli do wnętrza, ale przez cały czas nas obserwowali. My natomiast podążałyśmy w milczeniu za księdzem, bo wiedziałyśmy, jak wielkim przeżyciem było dla niego - byłego jeńca - znaleźć się po tylu latach w miejscu dawnego odosobnienia. Oglądał wszystkie zabudowania, przypominając, gdzie była dawna kuchnia, pomieszczenia NKWD i miejsca przesłuchań, gdzie mieszkali jeńcy-generałowie, pułkownicy, lekarze.
Na dziedzińcu krzątali się robotnicy prowadzący remont. Ksiądz Peszkowski rozejrzał się i wszedł do warsztatu stolarskiego. Po chwili wyszedł dźwigając dwie duże deski, na których chciał, aby była wyrzeźbiona wierna kopia wizerunku Matki Bożej Kozielskiej - kopia tej, która została wykonana w Kozielsku w 1940 r. przez Tadeusza Zielińskiego.
Ksiądz prałat jako jeniec przebywał w skicie - w pustelni odległej o 300 m od monastyru, należącej do całości kompleksu jenieckiego. Były to domki zabudowane wewnątrz pryczami, gdzie w ciasnocie stłoczono młodych, niższych rangą oficerów. Dokładnie obszedł cały teren: rozpoznał domek, w którym mieszkał, będąc w niewoli, stał taki sam, ale jeszcze bardziej obdrapany. Długo patrzył, a potem powiedział: "Tu przeżyłem najtrudniejsze pierwsze miesiące niewoli, z tego domku wywieziono Julka Bakonia, wszyscy, którzy byli w tym bloku, nie żyją; tu spędziłem noc wigilijną w 1939 r., a dla tych, którzy zginęli w Katyniu, była to ostatnia w życiu wigilia".
Zapamiętałam, że Dzień Zaduszny w Kozielsku w 1988 r. był pogodny, ale wiał bardzo mroźny wiatr. Pomyślałam, jak musieli tu marznąć jeńcy bez ciepłych ubrań i obuwia. Ksiądz prałat chciał odprawić Mszę św. w tym miejscu, ale przewodnik i kierowca jak cienie podążali za nami. Nie było gdzie się skryć. I ten przejmujący wiatr. Postanowiliśmy wrócić na cmentarz, stanęliśmy wśród grobów i na zdobytych w stolarni w monastyrze deskach została odprawiona Msza Święta. Przemarznięci i głodni, ale pełni przeżyć, ruszyliśmy w kierunku Smoleńska. Czekała nas kilkusetkilometrowa droga w trudnych warunkach. Nie mogliśmy nawet znaleźć miejsca, gdzie można zjeść posiłek. Troszczyliśmy się przede wszystkim o kierowcę, który od rana nic nie jadł, a nasze zabrane zapasy były bardzo skromne. Po wielu próbach poszukiwania restauracji czy kawiarni, bo wszędzie, gdzie zatrzymaliśmy się, trwał remont lub przerwa obiadowa, wreszcie napotkaliśmy "Oczag" - tzn. ognisko domowe, gdzie dostaliśmy barszcz, chleb, herbatę i 2 łyżeczki do herbaty na 5 osób. Obsługa swoją gościnnością i serdecznością starała się wynagrodzić wszystkie braki. Posileni ruszyliśmy w dalszą drogę. Zrobiło się ciemno i zaczął padać śnieg. Droga była wyboista. Kierowca był bardzo zmęczony, ale dowiózł nas szczęśliwie na miejsce. Dzień zakończyliśmy trzecią Mszą św. za zmarłych.

Trwają w pokoju
Do Lasu Katyńskiego pojechaliśmy dopiero 3 listopada. W czasie Mszy św. ołtarzem były deski z Kozielska ułożone na niskim pieńku. Czuliśmy obecność tych "śpiących rycerzy" w Lesie Katyńskim. Słowa liturgii zabrzmiały przejmująco: "Dusze sprawiedliwych są w ręku Boga i nie dosięgnie ich męka. Zdawało się oczom głupich, że pomarli, zejście ich poczytano za nieszczęście i odejście od nas za unicestwienie, a oni trwają w pokoju... w dzień nawiedzenia swego zajaśnieją i rozbiegną się jak iskry po ściernisku". Homilią było długie milczenie. Nadszedł moment pożegnania. Trudno było się rozstać z tym miejscem. Zabraliśmy ze sobą garść ziemi, szyszki, patyki, z których w Warszawie zostały wykonane krzyżyki.
Nigdy nie zapomnę słów, które wtedy ks. prałat Zdzisław Peszkowski powiedział. Zanotowałam je: "Nie rozstaję się z wami, nigdy się z wami nie rozstałem. Wracam ubogacony na nowo waszą obecnością. Dziękuję Bogu, że mogłem stanąć wśród was jako kapłan...".
"Kiedy stąpam po tej ziemi, to tak jakbym chodził po Monte Cassino. To także jest jakiś szaniec, przedmurze. Obecność tutaj to dotknięcie tajemnicy etosu Narodu...". Słońce chyliło się ku zachodowi, jeszcze pod krzyżem prymasowskim płonęła zapalona rano świeca z Jasnej Góry. Padał mokry śnieg i wszystko okrywał jak całunem.
Czekała nas całonocna podróż. Wracaliśmy do Polski przez Wilno, aby odwiedzić świątynie wileńskie i cmentarz na Rossie, aby pokłonić się Tej, "co świeci w Ostrej Bramie".
Po tej pierwszej podróży nigdy nie opuszczała mnie myśl o Katyniu. Ale życie toczyło się dalej. Aż 3 stycznia 1990 r. dowiedziałam się, że ks. prałat Peszkowski poszukuje mnie i chce się spotkać. Stawiłam się na Dziekanii. Krótko - po harcersku powiedział: siadaj. Miał do tego prawo, bo jako dziecko w Teheranie byłam zuchem, a potem w Afryce harcerką, a on był naszym harcmistrzem. Usłyszałam wtedy słowa: "Czy mogłabyś zostawić wszystko, wziąć torbę, pojechać do Katynia, tam żyć i pracować?". Roztoczył wizję przede mną: "Powstanie tam cmentarz wojenny oficerów polskich, kaplica Miłosierdzia Bożego i Matki Bożej Pojednania i Ośrodek Informacyjny. Potrzebuję twojej pomocy". O sobie powiedział: "Ja zamierzam tam pojechać, modlić się i pracować, i może spocznę tam wśród moich kolegów. Ty jesteś młodsza, może wrócisz".
Słowa te głęboko mnie przejęły i serce zaczęło bić mocniej. Przecież jako dziecko poznałam bezkresną ziemię syberyjską, kazachstańską, uzbekistańską, turkmenistańską i poznałam bezmiar męki, głodu i poniewierki. Zostałam z tego wyrwana dzięki armii gen. Andersa i przewędrowałam przez Bliski Wschód, Indie i Afrykę, a po wojnie wróciłam do Polski. Ale po chwili refleksji odpowiedziałam: "Jeśli moja Wspólnota Instytutowa się zgodzi - to jestem gotowa". Tak zaczął się mój nowy etap w życiu. Porwała mnie idea pracy apostolskiej na Wschodzie. Kilkanaście razy powracałam w latach 90. do Katynia, Smoleńska i Moskwy. Włączyłam się w starania o powołanie wspólnoty katolickiej w Smoleńsku.
W czasie ekshumacji i śledztwa prowadzonego na początku lat 90. w tzw. sprawie katyńskiej byłam pomocą na zapleczu. Uczestniczyłam w wyjazdach do Kozielska. Katynia, Miednoje, Tweru, Griazowca i Moskwy. Wspierałam ks. prałata Peszkowskiego w pracach na terenie Warszawy i Polski, związanych z Golgotą Wschodu, jeżdżąc na spotkania z Rodzinami Katyńskimi, uczestnicząc w pielgrzymkach na Jasną Górę i do Rzymu na spotkanie z Ojcem Świętym Janem Pawłem II.
Dziękuję Bogu, że mogę służyć sprawie Golgoty Wschodu.
Maria Gabiniewicz
"Nasz Dziennik" 2007-11-03

Autor: wa