Unia nie daje nic na piękne oczy
Treść
Prof. dr hab. Jan Szyszko Jesteśmy w bardzo ważnym okresie dyskusji o traktacie lizbońskim, a więc o Polsce. Dyskusja ta jest niezwykle ważna i potrzebna, gdyż ważą się losy tego, czy kraj nasz zachowa swoja tożsamość, czy też rozpłynie się w morzu jakże modnego w Unii Europejskiej liberalizmu. Musimy się temu przeciwstawić. Nie przeciwstawimy się, o ile nie będziemy silni gospodarczo. Naszych atutów nie możemy sprzedawać za przysłowiową paczkę zapałek. O ile chcemy wygrać sprawę i zachować nasze państwo w Europie, musimy znać swoją wartość i bez kompleksów prezentować to na forum UE. Czasami wydaje mi się, że nie pamiętamy o tym. Gdyby była świadomość tego, to obwodnica wokół Augustowa byłaby na ukończeniu, a II Krajowy Plan Rozdziału Uprawnień do Emisji, po zdecydowanym postawieniu sprawy na forum Komisji Europejskiej, zmieniony. Mam nadzieję, że są to wypadki przy pracy, a nie celowa służalcza działalność zmierzająca do rozmycia kraju w tym, co my jako Polska - wstępując do UE - chcieliśmy, zgodnie z wolą Jana Pawła II, zmienić. Znajdujemy się pod wpływem presji medialnej, że wstąpienie do UE to ogromny sukces, gdyż otrzymamy pieniądze. Takie stawianie sprawy jest, przynajmniej dla wielu osób, poniżające. To wolność i honor się liczy, a mądrość zobowiązuje do tego, aby obiecane pieniądze spożytkować dla dobra kraju, czyli rozwoju gospodarczego i ochrony tożsamości narodowej. Takie myślenie to bynajmniej nie dowód, że jest się eurosceptykiem. Należy pamiętać, że nie jest przeciwnikiem UE ten, kto reprezentuje interes kraju, kto nie pozwala się wykorzystywać i kto jasno i merytorycznie argumentuje swoje racje. Dochodzi wtedy do sporów z Komisją Europejską i poszczególnymi członkami UE, ale o ile ma się rację, zyskuje się szacunek i poważanie. Nigdy szacunku i poważania nie będzie miał ten, kto w sposób służalczy będzie zgadzał się z każdą propozycją Komisji w imię "solidarności" wynikającej, mam nadzieję, z braku wiedzy, a nie wizji otrzymania relatywnie dobrze płatnej, ale nic nieznaczącej posady "euroentuzjasty". Klepanie po plecach to nie dowód uznania, o czym wielu naszych polityków zapomina. Obiecujące początki Na przełomie lat 80. i 90. rozpoczęliśmy proces przebudowy państwa, orientując go na gospodarkę rynkową. W roku 1991 przyjęliśmy politykę ekologiczną państwa. Przynajmniej do końca roku 2000 wytyczoną przez Sejm strategię w tej dziedzinie realizowaliśmy konsekwentnie, bez względu na to, jaka opcja polityczna była przy władzy. Wymiernym tego efektem były inwestycje proekologiczne. Kształtowały się one w końcu lat 90. na poziomie 2,1 mld euro rocznie. Stanowiło to ponad 8 proc. wszelkich nakładów inwestycyjnych. Ponad 1,7 proc. PKB to inwestycje proekologiczne. W budowie było ponad 1300 oczyszczalni ścieków, a 400 oddawano rocznie do użytkowania. Interesująco wyglądała struktura nakładów na inwestycje. Budżet państwa partycypował na poziomie 2-4 proc. - w przybliżeniu tyle samo wynosiły zagraniczne środki pomocowe. Pozostałą część stanowiły głównie środki własne, fundusze ekologiczne i kredyty. Zarówno wielkość wydawanych środków, jak i ich struktura plasowały nas w czołówce państw wysoko rozwiniętych. Ponosiliśmy od lat wielki wysiłek, procentowo większy niż w większości rozwiniętych państw świata. Były tego efekty. W stosunku do roku 1990, na koniec lat 90., obniżyliśmy emisję pyłów do atmosfery o 57 proc., emisje związków siarki o 48 proc. i związków azotu o 27 procent. Ilość ścieków odprowadzanych do rzek bez oczyszczania spadła o 70 procent. Emisja dwutlenku węgla zmniejszyła się w roku 1998 do poziomu 338 mln ton, wynosząc w końcu lat 80. ponad 477 mln ton. Był to ogromny postęp i nie wynikał on z zapaści gospodarczej, gdyż wzrost PKB był w tym czasie ewidentny. Był to sukces gospodarczy wysoko oceniany na świecie. Według danych OECD z roku 1996, dotyczących emisji dwutlenku węgla z wykorzystania energii, wśród najwyżej rozwiniętych państw świata obniżki emisji w stosunku do roku bazowego, i to w zdecydowanie mniejszej proporcji niż Polska, dokonały jedynie Niemcy, Czechy, Węgry i Wielka Brytania. Był to sukces osiągnięty m.in. dzięki temu, że w początku lat 90. udało nam się stworzyć unikalny system finansowania w ochronie środowiska oparty na Narodowym Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej. Gromadzone w nim pieniądze pochodzące z kar i opłat za korzystanie ze środowiska nie podlegały ministrowi finansów i mogły być użyte na ściśle określone cele ekologiczne. Propaganda "darmowych pieniędzy" W stosunku do standardów UE mieliśmy jednak zaległości. Oceniało się w tym czasie, że osiągnięcie modelu, jaki narzuciła sobie UE, zmuszało nas do dalszych inwestycji proekologicznych na sumę około 30 mld euro. Wymagało to zwiększenia nakładów do około 3 mld euro rocznie, o ile chcieliśmy osiągnąć te standardy w ciągu 10 lat. Należy w tym miejscu podkreślić, iż do tego modelu docelowego dążyły i dążą również poszczególne kraje stowarzyszone "starej piętnastki", a dystans ten był różny wśród różnych państw. Reasumując, mieliśmy zaległości pod względem wprowadzania nowych technologii, a byliśmy zdecydowanie lepsi pod względem stanu środowiska przyrodniczego. Koniec lat 90. to ewidentny sukces Polski, o którym tak mało wtedy mówiono, nagłaśniając natomiast niebotycznie rolę środków pomocowych. Skrzętna propaganda "darmowych pieniędzy" spowodowała wiele zamieszania, a samo posądzenie, że ktoś nie wykorzystał szansy na rozpoczęcie absorpcji kilku milionów euro z UE w ciągu kilku lat, było powodem "trzęsienia ziemi" na najwyższych szczeblach władzy, skutkującego zmianami w konstytucyjnym składzie członków Rady Ministrów. Następne lata to dalszy rozwój mitu środków unijnych mających załatwić wszelkie nasze bolączki. Szczytem euforii był rok 2006, kiedy to "wywalczyliśmy 67,5 mld euro dla Polski". Śledząc informacje podawane w mediach, możemy dojść do wniosku, że głównym celem wstąpienia Polski w struktury Unii Europejskiej było uzyskanie przez nasz kraj dziesiątków miliardów euro, a UE to dobry dziadek, który z powodów czysto altruistycznych chce Polsce te pieniądze przekazać. Tego rodzaju informacje wtłaczane są opinii publicznej i teraz, a podaje się tylko i wyłącznie to, że obiecane pieniądze będą stymulować gospodarczy rozwój naszego kraju. Nie ulega wątpliwości, że jest to prawda, ale pomija się również inną prawdę, iż pieniądze te muszą być także stymulatorem rozwoju gospodarczego całej Unii Europejskiej, w tym również, a może przede wszystkim, "starej piętnastki" - i to był i jest główny cel "wywalczonych pieniędzy". Jest to podstawowa, stara jak świat zasada ekonomiczna, którą można zaobserwować w podstawowej formie także w układach przyrodniczych. To bogate systemy przyrodnicze, takie jak lasy naturalne, obracają ogromnym kapitałem, pochłaniają wszystko, co jest im potrzebne, a na zewnątrz oddają "czyste" (dobre dla tych systemów) powietrze i "czystą" (dobrą dla tych systemów) wodę (por. "Nasz Dziennik", 20.02.2008 r.). Jeśli inwestują na zewnątrz (w formie energii czy biomasy), to jedynie po to, aby samemu dalej się rozwijać czy też - mówiąc prosto - bogacić. Skala zobowiązań Prawdą jest, że 67,5 mld euro to ogromna suma pieniędzy, ale prawdą jest również to, iż pieniądze te są pochodną naszych zobowiązań wynikających z wynegocjowanego traktatu akcesyjnego. Dla przykładu przyjrzyjmy się naszym zobowiązaniom w zakresie środowiska. Szacuje się, że aby sprostać wynegocjowanym normom, wynikającym z dyrektyw, w zakresie ochrony powietrza, ziemi i wody, do roku 2015 musimy zainwestować, w cenach bieżących, około 170 mld złotych. We wszystkich programach operacyjnych, opartych na środkach unijnych, doszukać się możemy łącznie około 42 mld zł, a więc około 4 razy mniej, niż wynoszą nasze potrzeby. Należy w tym miejscu również zaznaczyć, że "wywalczone pieniądze" nie oznaczają automatycznie, iż zostaną spożytkowane w kraju. Doświadczenia państw ze "starej piętnastki" mówią o tym dobitnie, o czym opinia publiczna w Polsce nie jest również informowana. Żadnemu z tych państw, któremu przyznano środki, nie udało się ich wydać w 100 procentach. Rekordzistą in plus pod tym względem była Hiszpania (ponad 80 proc. wydanych z obiecanych środków), a rekordzistą in minus - Grecja (poniżej 50 proc.). Istnieje więc konflikt interesów między wspomaganym krajem a Komisją Europejską. Siłą rzeczy, i jest to normalne, poszczególnym państwom, zwanym beneficjentami, chodzi o jak największe kwoty i "wydanie przyznanych pieniędzy w maksymalnym zakresie", podczas gdy interesy KE są i muszą być z zasady nieco inne. Są one, jak śmiem przypuszczać, często inne niż potrzeby "beneficjenta", na co - śmiem również przypuszczać - ma wpływ stan gospodarczy poszczególnych państw UE. Przypuszczam, że najsilniejszy ma największą władzę, a najsilniejszym jest ten, który ma najwięcej mieszkańców i najsilniejszą gospodarkę. Pragnę w tym miejscu zwrócić uwagę, iż obiecujący pieniądze nie robił tego na ładne oczy. Negocjacje traktatu akcesyjnego poprzedzone były ze strony UE dokładnymi analizami prawnymi, gospodarczymi i ekonomicznymi wykonanymi przez ekspertów unijnych w okresie przedakcesyjnym. To wtedy, w ramach pomocy unijnej, przy dużym zaangażowaniu środków polskich, dokonywano gruntownej oceny stanu naszej gospodarki i jej możliwości. Na tej bazie określono, na jakich warunkach Polska może stać się pełnoprawnym członkiem UE. Przeczytać możemy to w "Stanowisku Polski w ramach negocjacji o członkostwo Rzeczypospolitej Polskiej w UE", opracowanym przez pełnomocnika rządu ds. negocjacji o członkostwo RP w Unii Europejskiej z Kancelarii Prezesa Rady Ministrów z roku 2000. Podobną treść znajdujemy w traktacie akcesyjnym ogłoszonym w Dzienniku Urzędowym Unii Europejskiej 23 września 2003 r. i tekście skonsolidowanym traktatu o UE i Traktatu ustanawiającego Wspólnotę Europejską. Czytając te dokumenty, odnosi się wrażenie, że Polska, przystępując do negocjacji, a następnie negocjując traktat, nie kierowała się analizami ekonomicznymi, tak ważnymi z punktu widzenia koniecznych inwestycji, a jedynie dobrem środowiska, wykazując "wielkie serce" dla tych spraw. Komisja wiedziała, co robi Komisja Europejska, "dając pieniądze", w pełni zdawała sobie sprawę z tego, ile będą kosztowały nasze zobowiązania i jak trudno będzie je spełnić w warunkach Polski, zarówno z powodu braku środków, jak i ze względów proceduralnych. Komisja Europejska zdawała sobie i z całą pewnością zdaje sobie sprawę także z tego, jakie konsekwencje, również finansowe, będzie musiała ponieść Polska, o ile nie spełni warunków środowiskowych wynikających z traktatu. Pytanie brzmi, czy my zdajemy sobie z tego sprawę. Sądząc po informacjach prasowych, raczej nie, a sądząc po ostatnich wydarzeniach z tak zwanymi listami indykatywnymi, na pewno nie obecny rząd. Obecny rząd nie zdaje sobie sprawy, jak trudno realizować inwestycje proekologiczne, szczególnie w terenach wiejskich. Przyjmuję wersję optymistyczną, że jest to brak wiedzy, a nie celowa działalność zmierzają do pobicia rekordu Grecji w kierunku in minus. Trzeba być niezwykle sprawnym, aby w zawiłościach proceduralnych prawa UE i nie mniej skomplikowanego prawa polskiego, odnoszącego się do środków unijnych, podołać temu tak, aby przyobiecane pieniądze wpłynęły do naszego kraju. Sytuacja jest więc bardzo trudna i aby dokładnie ją zrozumieć, należy, na tle sum wydatkowanych pieniędzy na inwestycje proekologiczne w końcu lat 90., prześledzić dynamikę wydatkowanych pieniędzy na ten cel w latach następnych. Zimny prysznic gospodarczy Jak wspomniałem poprzednio, koniec lat 90. to inwestycje proekologiczne na poziomie 10 mld zł rocznie z koniecznością wydania na inwestycje proekologiczne około 100-120 mld zł do roku 2010, celem osiągnięcia standardów UE. Jak obecnie wyglądają nasze prognozy? Początek XXI wieku, a więc okres zachłyśnięcia się obiecywanymi pieniędzmi z UE, to istotny spadek nakładów na inwestycje proekologiczne. Z poziomu 10 mld zł (1,7 proc. PKB) w roku 1999 doszliśmy do około 6 mld (0,6 proc. PKB) w roku 2005 z prognozą konieczności wydania 170 mld do roku 2015. Brakuje więc nam obecnie - dla osiągnięcia wynegocjowanych wskaźników środowiskowych - zdecydowanie więcej niż w roku 1999. Gwoli przestrogi musimy również brać pod uwagę wzrost cen materiałów i wynagrodzeń oraz inflację i wtedy realnie możemy ocenić nasze zobowiązania wynikające z traktatu akcesyjnego. Wtedy realnie możemy również ocenić wartość nabywczą tych pieniędzy w roku 2015, a więc wtedy, kiedy to - jak należy przypuszczać - nastąpi najbardziej istotny i realny wpływ tych środków z UE do określonych "beneficjentów". Należy w tym miejscu podkreślić, że czas biegnie i już nie negocjujemy, ale współtworzymy, jako pełnoprawny członek UE, nowe prawo, również środowiskowe. Wydaje się, iż zasada "wielkiego serca" obowiązuje nadal i teraz jesteśmy zauroczeni "zmianami klimatu". "Zauroczenie" powoduje, że zamiast dokładnych analiz ekonomiczno-gospodarczych kierujemy się głęboko pojętym solidaryzmem, przyjmując np. pakiet energetyczny 3 x 20. Zobowiązujemy się tu do redukcji do roku 2020 emisji CO2 o 20 proc. i zwiększenia udziału energii odnawialnej w ogólnym bilansie energetycznym również o 20 procent. Szczytny i godny poparcia cel, ale prysznic gospodarczy jest dość zimny. II Krajowy Plan Uprawnień do Emisji, przydzielony Polsce arbitralnie przez KE na poziomie 208,5 mln ton CO2 rocznie w latach 2008-2012, przy naszych potrzebach rzędu 280 mln ton rocznie, spowoduje niechybnie kilkunastoprocentowy wzrost ceny energii elektrycznej już w tym roku. Nasze "wielkie serce" to również brak chęci rzucania na szalę negocjacyjną zarówno naszych osiągnięć, jak i stanu środowiska wynikającego z położenia geograficznego. Pierwszym przykładem tego niech będzie CO2. To my w ostatnich kilkunastu latach, zgodnie z Protokołem z Kioto, dokonaliśmy redukcji emisji CO2 o 32 proc., podczas gdy w tym czasie państwa "starej piętnastki", które również znały Protokół, tak mocno obecnie troszcząc się o klimat, emitowały w poprzednich latach tyle, ile chciały. Teraz, po roku 2005, mamy w imię "solidarności" działać na rzecz ochrony klimatu, nie biorąc pod uwagę, że w tym czasie, gdy Polska dokonała redukcji o prawie 2,5 mld ton, "stara piętnastka" odwrotnie - wyemitowała znacznie więcej, niż Polska zredukowała. Kto więc ewentualnie miał wpływ na negatywne zmiany klimatyczne - Polska czy "stara piętnastka"? Kto więc winien ponosić koszty i czy słuszne jest w tej sytuacji narzucenie Polsce limitu uprawnień do emisji mniejszego od potrzeb o ponad 70 mln ton rocznie. 70 mln ton to nic w skali świata i Europy, ale to bardzo dużo dla gospodarki krajowej, o czym świadczy wspomniany już kilkunastoprocentowy wzrost cen energii elektrycznej. To m.in. z tego powodu minister środowiska w rządzie Jarosława Kaczyńskiego doprowadził, przy dość dużym oporze "euroentuzjastów" siedzących na różnych stanowiskach, w różnych urzędach, do pozwania Komisji Europejskiej przed Europejski Trybunał Sprawiedliwości. Między innymi, bo Polska w pozwie wykazała również, że do algorytmu, na bazie którego "solidarnie" dzielono redukcje emisji CO2 między poszczególne państwa UE, w odniesieniu do Polski przyjęto krzywdzące naszą gospodarkę wskaźniki, zaniżające nawet według tego algorytmu przyznany limit redukcji dla naszego kraju. To z tego powodu nie chcieliśmy dokonać podziału tego limitu między poszczególne podmioty gospodarcze w roku ubiegłym, konsultując ten problem z zainteresowanymi podmiotami gospodarczymi. Zmierzaliśmy do tego, aby zmusić Komisję Europejską do przystąpienia do rozprawy w Europejskim Trybunale Sprawiedliwości. Nowy rząd, o ile rzeczywiście reprezentuje interes polskiej gospodarki, zamiast oskarżać poprzedni o niedopełnienie podziału, winien być raczej kontynuatorem poprzedniej polityki i doprowadzić jak najszybciej do prawnej zmiany stanowiska Komisji Europejskiej. Drugim przykładem niech będą normy na zawartość pyłów w atmosferze. Oczywiste, że bazą polskiej energetyki jest węgiel. Przyjęty dla Unii Europejskiej pułap zawartości w powietrzu pyłu P10, którego nie będzie można przekraczać, a który jest pochodną spalania węgla, narzuca konieczność wprowadzenia w Polsce w najbliższych latach najnowszych technologii w energetyce, co musi oczywiście kosztować. Przyjęty pułap zawartości w powietrzu pyłu P2.5 powoduje, że zużywanie biomasy, podstawowego w Polsce odnawialnego źródła energii, staje się nieopłacalne, gdyż tak jak w wypadku węgla - spalanie biomasy wymaga zastosowania najnowszych technologii, co oczywiście również musi kosztować. W jak innej sytuacji są państwa produkujące energię na bazie ropy, gazu, paliwa jądrowego (Francja, Niemcy) czy też posiadające możliwości wykorzystania w szerokiej skali takich odnawialnych źródeł energii jak energia wodna (Szwecja). To one zdecydowanie łatwiej (taniej) mogą osiągnąć normy niż Polska, której główną bazą energetyczną jest węgiel kamienny, brunatny i biomasa. Ale jest jeszcze jeden aspekt, który warto tu wymienić. W Europie dwa lata temu zrobiono wiele szumu medialnego wokół pyłów, twierdząc, iż ich obecność w powietrzu wpływa bardzo niekorzystnie na zdrowie człowieka, skutkując skróceniem życia. Im większa koncentracja, tym bardziej szkodliwy wpływ pod tym względem. To z tego powodu zachęcam do wglądu w materiały źródłowe, chociażby takie, jak dane Joint Research Centre, Institute for Environment and Sustainability. Obraz jest bardzo zróżnicowany. Pod względem P2.5 Szwecja, która była zdecydowanym zwolennikiem ograniczenia koncentracji na poziomie 20ug/m3, może sobie kilkakrotnie podnieść, w ramach "dbałości o zdrowie człowieka", koncentracje w atmosferze pyłów, podczas gdy Polska, stosując węgiel i biomasę jako źródło energii, aby sprostać normom, musi zastosować najnowsze, niezwykle kapitałochłonne technologie spalania. Oczywiście musi być to związane ze wzrostem cen energii. Piszę o tym dlatego, aby polskim decydentom uświadomić, że sprawy środowiskowe są sprawami gospodarczymi i nie liczy się tu dobre serce czy demagogia, ale interes gospodarczy różny wśród różnych państw. Należy pamiętać, że państwa te starają się, posługując się często sloganami, w pierwszym rzędzie dbać o interes gospodarczy swojego kraju. Są zawsze pełne inicjatyw w tym zakresie, ale pod warunkiem, że nie przyniesie to strat gospodarczych na własnym podwórku, a wręcz przeciwnie - może stymulować rozwój poprzez wzrost produkcji i jej eksport do sąsiada. O tym, iż w Unii Europejskiej myśli się o środowisku w kontekście gospodarczym, niech świadczy chociażby ostatni fakt próby wprowadzenia zapisu we wniosku dotyczącym "dyrektywy Parlamentu Europejskiego i Rady w sprawie promowania stosowania energii ze źródeł odnawialnych" (COM 2008 19), aby do odnawialnych źródeł energii nie wliczano biopaliw i biopłynów wyprodukowanych na bazie biomasy pochodzącej z terenów o dużej bioróżnorodności i które nie są zniszczone i nawożone. Wniosek ten był rozpatrywany przez sejmową Komisję Unii Europejskiej kilka tygodni temu. Nawiasem mówiąc, w obecnym Sejmie funkcjonuje zasada, że legislacyjne propozycje Komisji Wspólnot Europejskich, opiniowane przez polski rząd, idą w wielkim pośpiechu jedynie do sejmowej Komisji ds. UE i nie są konsultowane z żadnymi innymi merytorycznymi komisjami sejmowymi. Przeforsowanie takiego zapisu w dyrektywie skutkowałoby tym, że nie można by używać w Polsce polskiej biomasy (słomy, siana, odpadów drzewnych) do produkcji biopaliw i biopłynów i należałoby tę biomasę sprowadzać - o ile zezwoliłyby na to technologie spalania ze względu na pyły 2.5 - z innych państw UE. Terytorium prawie całej Polski, w odróżnieniu od terytoriów wielu państw "starej piętnastki", jest bowiem terenem o bogatej bioróżnorodności gleb i w dużym areale nienawożonym. Zapis w projekcie dyrektywy jest niezwykle ważny z gospodarczego punktu widzenia dla tych państw, które posiadają zniszczone gleby rolne, nienadające się do produkcji dobrej żywności. Efekt dla Polski o niezniszczonych glebach to praktycznie brak możliwości pozyskiwania biomasy dla odnawialnych źródeł energii przy istniejących limitach produkcji żywności i parciu na wpuszczenie do Polski genetycznie modyfikowanych roślin w celu produkcji tej żywności. Powyższy fakt należy widzieć w świetle wystąpień prominentów politycznych najwyższego szczebla Unii Europejskiej z przemówieniami pełnymi sloganów o zrównoważonym rozwoju i ochronie bioróżnorodności. Polska to obraz zrównoważonego roz woju Pragnę w tym miejscu przypomnieć podstawowe założenie zrównoważonego rozwoju, mówiące, że jest to proces wzrostu gospodarczego skorelowany nie tylko z brakiem zaniku, ale wręcz przeciwnie - z powrotem występowania zniszczonych w przeszłości nierozsądną działalnością gospodarczą człowieka rodzimych gatunków roślin i zwierząt. Pragnę także podkreślić, że Polska to obraz zrównoważonego rozwoju, a ewidentnym tego przykładem jest polskie leśnictwo. To tu, w polskich lasach, nieprzerwanie od początku II RP, obserwuje się stały wzrost pozyskania dóbr leśnych (drewno, grzyby, jagody, zwierzyna) przy równoczesnej nieomalże eksplozji rodzimych gatunków zwierząt, z których wiele zniknęło z mapy "rozwiniętej" Europy i można je tam zobaczyć w muzeach bądź na fotografiach. Jakim więc prawem odpady drzewne, pochodzące ze zdegradowanych lasów wielu miejsc Europy, mogłyby być odnawialnym źródłem energii, podczas gdy takie same odpady drzewne, pochodzące z lasów polskich, gdzie poluje bielik, symbol polskiej państwowości - nie? Dlaczego poruszam te sprawy? Głównie z tego powodu, aby uzmysłowić decydentom w Polsce, że środowisko to dział gospodarczy, a niezwykle ważne jest to, aby tych obiecanych około 10 mld euro, których jest zdecydowanie za mało w stosunku do potrzeb (wynegocjowanych), wydać w 100 proc., i to jeszcze jak najszybciej. To z tego powodu rząd Jarosława Kaczyńskiego starał się skorzystać z doświadczeń Hiszpanii i tworzył listy indykatywne, na których znajdowały się projekty tak przygotowane, aby była szansa zrealizować je do końca okresu finansowania, a więc do roku 2015. Zdawaliśmy sobie sprawę z tego - o czym informowali nas również Hiszpanie - że szczególnie w terenach niezurbanizowanych realizacja dużych projektów wymaga dobrej współpracy wielu samorządów. Jest to bardzo trudne i dlatego też zdecydowaliśmy się rozpocząć przygotowania projektów i pomóc w tych przygotowaniach w odniesieniu do kilkakrotnie większej liczby przedsięwzięć, niż przewidywały to sumy obiecanych, podkreślam - obiecanych, pieniędzy. Przygotowanie wniosków i ich realizacja to bardzo długa droga, trwająca ze względów formalnych do kilku lat. Mieliśmy w tym zakresie doświadczenie, o czym świadczy chociażby sprawozdanie z działalności Narodowego Funduszu Środowiska i Gospodarki Wodnej za rok 2007. Sprawozdanie to zostało złożone przez nową ekipę, ale przecież za okres działalności rządu Jarosława Kaczyńskiego, premiera, który za punkt honoru postawił sobie pobicie rekordu Hiszpanii. Nowy minister środowiska, zdając sprawozdanie, podkreślił, że Fundusz Spójności i Sektorowy Program Operacyjny Wzrost Konkurencyjności Przedsiębiorstw realizowany jest bez zarzutu i prawdopodobnie obiecane w tych funduszach pieniądze zostaną wydane prawie w 100 proc. do końca okresu rozliczeniowego, czyli do roku 2010. Jedynym wyjątkiem może być oczyszczalnia ścieków "Czajka" w Warszawie (Fundusz Spójności), której realizacja, całkowicie zależna od polityków PO, będzie prawdopodobnie zagrożona, a obiecane na to pieniądze przepadną. To właśnie w ciągu dwóch ostatnich lat Narodowy Fundusz Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej, dokonując nadludzkich wysiłków i pokonując wszelkiego rodzaju bariery administracyjne tworzone przez skomplikowane procedury i indolencję wielu urzędników z Ministerstwa Finansów, Ministerstwa Rozwoju Regionalnego i Ministerstwa Środowiska, wyeliminował opóźnienia, które ekipa PiS zastała w roku 2005. Była to nadludzka praca i nagrodą za nią było zwolnienie prezesa Narodowego Funduszu Kazimierza Kujdy przez obecnego ministra środowiska tylko z tego powodu, że nie poddał się szantażowi medialnemu i dokończył wszelkie procedury związane z Fundacją Lux Veritatis. Przypomnę - Fundacja postanowiła zaryzykować i pokazać, że geotermia ma szansę powodzenia w naszym kraju, podobnie jak w Niemczech i Czechach. Przykładem takich inwestycji jest Geotermia Podhalańska. Ta ostatnia również została wyprowadzona na prostą w ciągu ostatnich dwóch lat i chyba jedynie z tego powodu odwołano natychmiast, po przejęciu władzy przez PO, członków Rady Nadzorczej tej geotermii, powołanych przez Narodowy Fundusz Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej. Powracając do sprawy wydatkowania środków, należy stwierdzić, iż ze wszech miar trzeba dążyć do wzrostu szansy szybkiego ich wydatkowania, zgodnie z celami i zobowiązaniami wynikającymi z traktatu akcesyjnego. Nowy rząd wydatnie zmniejszył tę szansę, tworząc, prawdopodobnie ze względów politycznych, nową listę indykatywną, otwierając równocześnie konkursy. Zniechęciło to samorządy i spowodowało zaprzestanie przygotowywania projektów inwestycji proekologicznych, których realizacja jest konieczna ze względu na zobowiązania akcesyjne, i muszą one być realizowane obojętnie z jakich środków. Nie chcę być złym prorokiem, ale jak tak dalej pójdzie, pobijemy najprawdopodobniej rekord, ale in minus, a absorpcja środków w roku 2015 nie będzie większa od 30 procent. "Nasz Dziennik" 2008-04-10
Autor: wa