Tusk: Teraz mam inną prawdę
Treść
Sejmowe wystąpienie premiera było szokujące. Posłowie i Polacy  oglądający telewizyjną transmisję oczekiwali informacji szefa rządu o  działaniach polskich władz w sprawie wyjaśnienia przyczyn katastrofy  smoleńskiej. Ale Tusk wykorzystał swoje wystąpienie do żenującego ataku  na opozycję, która ma przeszkadzać rządowi w prowadzeniu prac nad  wyjaśnieniem okoliczności rozbicia się wojskowego tupolewa pod  Smoleńskiem. 
Dialektyka Tuska jest prosta jak konstrukcja  cepa: nie dostaliśmy od Rosjan dowodów (wraku, czarnych skrzynek,  kluczowych zeznań świadków), bo opozycja za głośno o tym mówiła. To z  winy opozycji Rosjanie przeprowadzili niedbale identyfikację i sekcje  zwłok. A w końcu pewnie na skutek działań opozycji MAK przedstawił  bezczelnie kłamliwy raport, który dotknął Polaków do żywego. I to jak na  złość akurat w tym czasie, gdy premier szusował na nartach we włoskich  Dolomitach. Tusk, siląc się na boiskowe metafory, uciekając od  konkretnych odpowiedzi, które byłyby jednoznaczne z przyznaniem się do  porażki, wiele razy mówił o "wygraniu prawdy" o katastrofie, co miało  być jednym z celów jego rządu po 10 kwietnia 2010 roku; obok zapewnienia  bezpieczeństwa i stabilizacji państwa. Szkoda tylko, że nie wyjaśnił,  jak tę prawdę zamierza wygrać, skoro w świat poszła już wersja raportu  MAK, a polskie dowody pokazujące winę Rosjan są ignorowane. Czyżby Tusk  zamierzał wyzwać premiera Władimira Putina na boisko i tam "wygrać  prawdę"? Tusk przegrał. I nie ma widoków nawet na remis, nie mówiąc o  wygranej. Sytuacja przypomina zresztą bardziej ring niż boisko, gdy w  pierwszej rundzie Polska dostała serię bardzo bolesnych ciosów od Rosji,  oszołomiona ciężko oddycha w narożniku, a w drugiej rundzie wszystko  może zakończyć się szybkim nokautem.
Ale słowa Tuska były ważne  jeszcze z jednego powodu: po miesiącach mamienia Polaków na temat  sielankowych relacji z Moskwą premier mówi w Sejmie, że podobno nie miał  od początku złudzeń co do Rosji, ale nic więcej nie dało się zrobić.  Tak więc od 10 kwietnia byliśmy świadomie przez Tuska i jego pomagierów -  usłużne rządowi media - oszukiwani, że Rosjanie wykazują dobrą wolę, że  tak ofiarnie nam pomagają, jak zapewniała wzruszona minister zdrowia  Ewa Kopacz, że z nami uczciwie i ofiarnie współpracują. Nasz rząd  zachowywał się więc przez dziewięć miesięcy jak agencja reklamowa  Kremla, a nie jak obrońca Polaków i polskich interesów. Teraz Tusk  tłumaczy, że tak trzeba było, że nie warto było zadzierać z Rosją, bo  "lepiej znać prawdę i nie mieć wojny, niż nie znać prawdy i mieć wojnę".  Wystąpienie premiera, czy późniejsza informacja ministra spraw  wewnętrznych Jerzego Millera, to kompromitacja, hańba tego rządu,  dowodząca, że od początku przyjęto rosyjską tezę, że to piloci Tu-154M  doprowadzili do katastrofy. Tusk miał nawet czelność powiedzieć prosto w  oczy posłom i rodzinom ofiar obecnym wczoraj w Sejmie, że piloci  działali pod presją, choć nie ma na to żadnych dowodów. Szef rządu,  uważany za mistrza PR, wyraźnie jednak się pogubił. Próbuje nieudolnie  przekuć w sukces swoją największą porażkę, ale to niemożliwe. Ma  świadomość swojej beznadziejnej sytuacji, bo skala zaniedbań rządu w  kwestii wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej jest nie do ukrycia. Dlatego  próbuje publiczną dyskusję przestawić na inne tory. Byle dalej od samego  śledztwa, byle nie trzeba było odpowiadać na niewygodne pytania, byle  dotrwać do wyborów. A potem może Polacy zapomną...
Krzysztof Losz
Nasz Dziennik 2011-01-20
Autor: jc