Trzeba umieć pomnażać swoje talenty
Treść
Rozmowa z Aleksandrem Wierietielnym, trenerem Justyny Kowalczyk
W 1995 r. doprowadził Pan do złotego medalu mistrzostw świata w biatlonie Tomasza Sikorę, teraz pod Pana okiem na najwyższym stopniu podium mistrzostw w biegach stanęła Justyna Kowalczyk. Który z tych sukcesów dał Panu więcej satysfakcji?
- To trudne pytanie, bo obydwa były niezwykle cenne. Sprawiły mi ogromną radość, oba poprzedziła ciężka, uczciwa praca. Nie było w nich nic z przypadku, nie były zaskoczeniem, sensacją, dochodziliśmy do nich powoli, wcześniej wybraną, mądrą drogą i harówką, jakiej wielu sportowców mogłoby nie znieść.
Pamięta Pan dzień, w którym pierwszy raz zobaczył startującą Justynę?
- Chciałby pan pewnie, abym odpowiedział, że od razu dostrzegłem w niej wielki talent, wyjątkową zawodniczkę (śmiech)? Tak nie było. Nawet nie pamiętam jej pierwszych startów, pewnie to było jakieś zgrupowanie kadry.
Kiedy zatem przekonał się Pan, iż drzemie w niej ta wyjątkowa iskierka Boża, że ma predyspozycje do wielkiego biegania?
- Justyna zaczęła biegać dość późno, później od swych najgroźniejszych rywalek. Z tego powodu miała i pewnie jeszcze ma w stosunku do nich małe braki techniczne, których nie da się tak łatwo nadrobić. Miała też jednak wrodzoną szybkość, siłę, odgrywającą kluczową rolę. Trzeba było popracować nad wytrzymałością, a to już jest proces żmudny, wymagający wielu godzin harówki, ton ciężarów przerzucanych na siłowni. Justyny to nie przeraziło i mogę przyznać szczerze, że od początku jej zaangażowanie wzbudzało u mnie wyjątkowe uznanie i szacunek. To naprawdę niezwykła dziewczyna, której nigdy nie musiałem zmuszać do pracy. Zawsze robiła to, co do niej należało, dodając coś jeszcze od siebie.
W ilu procentach o jej wyjątkowości - to chyba właściwe słowo, bo jest sportowcem wyjątkowym - decydował i decyduje talent, w ilu praca?
- Z talentem się rodzimy, pracą go pomnażamy. Ilu wspaniałych zawodników, wspaniałych ludzi zmarnowało swoją przyszłość tylko dlatego, że uznało, iż skoro ma talent, to wystarczy, nie musi nic więcej od siebie dawać. To błąd, droga prowadząca do zaprzepaszczenia wszystkiego. Pan Bóg jednym dał więcej, drugim mniej, ale każdy z nas ma szansę do czegoś dojść, musi tylko pracować, pracować i jeszcze raz pracować. Przykład Justyny jest tu jak najbardziej na miejscu. Urodziła się z talentem, predyspozycjami do biegania. Sporymi, ale nie wiem, czy wyjątkowymi. Być może niektóre z jej rywalek miały nawet większe możliwości. Justyna jednak dała z siebie tak dużo, pracowała tak mocno, że potrafiła swój dar rozwinąć w sposób niesamowity. To jest jej droga do sukcesu, tylko praca.
Pracuje Pan z Justyną już dziesięć lat, co było największą przeszkodą, trudnością, z jaką musieliście sobie przez ten czas poradzić?
- Bywało pod górkę, brakowało nam pieniędzy, czasem jednej życzliwej decyzji odpowiedzialnych osób. Ale to już przeszłość, nie ma co do niej wracać. Trudności nas zahartowały, zresztą pojawiają się zawsze, gdy człowiek ciężko pracuje. Wszystko to, co osiągnęliśmy, spowodowało, że o przeszkodach zapomnieliśmy, liczy się przyszłość.
Jak przez te lata zmieniała się Justyna?
- Gdy zaczynałem z nią pracować, nie miała jeszcze osiemnastu lat, była młodziutką dziewczyną z fantastyczną pasją i ogromnym zapałem do pracy. Przez lata nawet za dużym, bo nieraz nie potrafiłem jej zmusić do odpoczynku po treningach. Widziała tylko pracę, poświęcała się jej w całości, zapominając nawet o tym, że potrzebuje czasu na regenerację. Teraz jedno się nie zmieniło - nadal haruje za dwóch, ale zaczęła dbać o zdrowie. Justysia z roku na rok staje się coraz mądrzejszą zawodniczką, potrafi fantastycznie taktycznie rozgrywać biegi, co pokazały choćby mistrzostwa w Libercu. Owszem, popełnia jeszcze błędy, na przedostatnim Pucharze Świata przed mistrzostwami, w Valdidentro, pomyliła się okrutnie. Na mecie lekko przygaszona powiedziała do mnie: szkoda, że tak się wszystko ułożyło, ale dobrze, że teraz, a nie w Libercu. Tam tego błędu już nie powtórzę - i nie powtórzyła. Często słyszę pytanie, na czym polega fenomen Justyny. Odpowiedź jest prosta: na ciężkiej pracy. Wiem, że powtarzam to aż do znudzenia, ale taka jest prawda.
Nie wspominał Pan o przeszkodach, trudnościach, ale wystarczy przyjrzeć się karierze Justyny, by dostrzec momenty, które niejednego mogłyby złamać. Feralna dyskwalifikacja, dramatyczny upadek na igrzyskach w Turynie - być może te dość traumatyczne wydarzenia pomogły wzmocnić jej charakter?
- Zgadzam się, ale w trudnych chwilach Justyna nigdy nie była sama. Wspierała ją rodzina, przyjaciele, także ja pomagałem, na ile mogłem, uspokajając, tłumacząc, co się stało, że jutro będzie lepiej. Kiedyś Justyna była na spotkaniu w jednej ze szkół, tam na dzień dobry usłyszała słowa, że Polski Związek Narciarski ma 90 lat, a w swej historii nie miał takiej zawodniczki jak ona. I nie była to przesada, ba, jestem przekonany, że nikt jej nie przebije przez kolejne pół wieku.
Justyna ma dopiero 26 lat, niewiele jak na biegaczkę. Kiedy osiągnie optimum swych możliwości?
- Optimum już osiągnęła. Owszem, ma sporo rezerw, elementów do poprawy, może biegać jeszcze lepiej i szybciej, jestem przekonany. Na pewno nie zabraknie jej chęci i pasji, musi tylko jak najmądrzej pilnować zdrowia. Biegi to ciężki, wyczerpujący sport, w wieku 26 lat boli krzyż, kolana, achillesy itd. Ciężka praca odbija się na organizmie, jeśli tylko Justyna będzie czujna, utrzyma się na topie przez długie lata i dostarczy nam wszystkim jeszcze mnóstwo wzruszeń i radości.
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
"Nasz Dziennik" 2009-03-10
Autor: wa