Trzeba powiązać płace z wydajnością
Treść
Z prof. dr. hab. Mieczysławem Kabajem, pracownikiem naukowym
Instytutu Pracy i Spraw Socjalnych w Warszawie, rozmawia Jacek Sądej
Dużo mówi się obecnie o wzroście gospodarczym w naszym kraju. Co się do tego przyczyniło?
- Należy wyróżnić trzy czynniki decydujące o wzroście gospodarczym. Po pierwsze, jest to popyt wewnętrzny. Jeżeli rośnie popyt, to wzrasta produkcja, a w konsekwencji wzrasta również zatrudnienie. Popyt wewnętrzny zwiększył się m.in. dlatego, że znacznie szybciej wzrosły płace. Fakt, że wyjechało od 1,5 do 2 mln Polaków, spowodował, że sytuacja na rynku pracy się zmieniła i powstała presja na wzrost płac. Wzrost płac sięgający 9-10 proc. jest bardzo wysoki, ponieważ nastąpił po wielu latach chudych, kiedy płace praktycznie nie rosły. Spowodowało to większy popyt i szybki wzrost inwestycji, co stanowi kolejny czynnik wzrostu. Jeżeli chcemy ograniczyć bezrobocie, to musi być popyt nieinflacyjny, czyli płace i dochody ludności muszą się zwiększać proporcjonalnie do wzrostu produkcyjności gospodarki, do wzrostu PKB. Jest jeszcze jeden czynnik, który niestety w Polsce nie jest wykorzystywany, chociaż kiedyś był. Mianowicie chodzi o eksport, czyli popyt zagraniczny. Trzeba oczywiście powiedzieć, że w ogóle to on rośnie, ale szybszy wzrost odnotowuje się w imporcie. Mamy taką sytuację, że w ubiegłym roku był deficyt w obrotach towarowych. Różnica między eksportem a importem sięgała 48 mld złotych. W ciągu jednego roku import był o tę sumę wyższy od eksportu. Eksport jest trzecim czynnikiem rozstrzygającym i decydującym. Wyobraźmy sobie, że mamy równowagę w obrotach towarowych, że eksportujemy tyle, ile importujemy, i nie mamy deficytu. To w ubiegłym roku powinniśmy mieć faktyczny popyt na polską produkcję wyższy o 48 mld złotych. Promowanie rozwoju gospodarczego przez wzrost eksportu jest tutaj niezwykle ważne.
Panie Profesorze, proszę powiedzieć, jaką rolę odgrywa obecnie kapitał ludzki w rozwoju gospodarczym krajów?
- Od lat 90. ubiegłego stulecia ekonomiści i politycy zwracali uwagę na fakt, że inwestycje w człowieka, tzn. w edukację należą do najbardziej efektywnych. Nie jest to oczywiście odkrycie przełomu XX i XXI stulecia, na tę kwestię zwracano bowiem uwagę już wiele lat temu. Jest między innymi raport Europejskiej Komisji Gospodarczej, który pokazuje rozwój naszego kontynentu w latach 50. i 60. Wykryto w nim rzecz zupełnie zdumiewającą. W tradycyjnym podejściu wśród czynników wywołujących wzrost gospodarczy wymieniano trzy, a mianowicie: kapitał, pracę i bogactwa naturalne. Natomiast w badaniach czynników wzrostu krajów Europy jeszcze w latach 60. w wielu krajach okazało się, że dwa główne, czyli kapitał i praca, nie wyjaśniają, dlaczego jedne kraje rozwijają się szybciej, a inne wolniej. Wprowadzono wówczas czynnik polegający na inwestowaniu w kształcenie, innowacje, postęp techniczny itd. Okazało się wtedy, że od 50 do 70 proc. wzrostu jest efektem inwestowania w kapitał ludzki. Potem były badania Banku Światowego i wielu innych organizacji międzynarodowych i badań narodowych, które to potwierdziły. Racjonalne i mądre inwestowanie w kapitał ludzki stanowi we współczesnych warunkach główny czynnik powodujący wzrost gospodarczy, a także wzrost poziomu życia. Jeżeli spojrzymy na komputer, telewizor i inne urządzenia elektroniczne, to trzeba sobie uświadomić, że nie można by było tego utworzyć bez know-how, czyli wiedzy technicznej, która to umożliwia. W kosztach wytwarzania tych nowoczesnych produktów od 70 do 80 proc. stanowią nakłady na badania, rozwój i innowacje. Oczywiście nie należy tego absolutyzować, można bardzo dużo wydawać na edukację, ale wydatki te mogą nie przynosić efektów. Wszystko zależy od tego - jak się wydaje - jaka to jest edukacja i czy służy ona postępowi.
Jak to wygląda w Polsce?
- Kapitał ludzki jest tworzony przez system edukacji (głównie edukacji zawodowej) i kształcenie ustawiczne, którego znaczenie coraz bardziej rośnie. W Polsce cofnęliśmy się bardzo głęboko w stosunku do doświadczeń krajów o najwyższej kulturze pracy i o najwyższej wydajności, takich jak m.in. Austria, Niemcy, Szwajcaria, Dania, Szwecja, Norwegia. W roku 2000, kiedy przyjęto reformę edukacji, założono, że 80 proc. absolwentów gimnazjów ma zdać ogólnokształcącą maturę. Natomiast udział kształconych na poziomie średnim w szkołach zawodowych ma wynieść 20 procent. Ten system był realizowany i dziś mamy tego konsekwencje na rynku pracy. To znaczy głębokie deficyty w wielu zawodach i w poziomach przygotowania, głównie chodzi o robotników wykwalifikowanych, chociaż również o techników i częściowo inżynierów. W głównej mierze chodzi jednak o osoby na średnim poziomie przygotowania zawodowego, czyli fachowców. Na przykład w budownictwie brakuje około 150-200 tys. pracowników budowlanych, co powoduje pewną barierę dla przedsiębiorców. W okresie pięciu, sześciu lat zlikwidowaliśmy połowę szkół zawodowych w Polsce, około 4 tys., a przy tym zmniejszyła się liczba uczniów, też tak mniej więcej o połowę. Trzeba zaznaczyć, że od 80 do 85 proc. osób, które wyjechały za granicę, stanowią absolwenci szkół zasadniczych zawodowych i średnich technicznych. W Polsce nastąpił ogromny ubytek kapitału ludzkiego na tym poziomie i jednocześnie liczba absolwentów została zmniejszona o połowę. Kiedy gospodarka ruszyła, to napotkała barierę braku fachowców, którzy są potrzebni. Nasz pomysł na edukację był całkowicie sprzeczny z doświadczeniem najbardziej rozwiniętych krajów Europy. W Niemczech 77 proc. młodych ludzi kształconych na poziomie średnim uczy się w szkołach zawodowych, a 23 proc. w szkołach ogólnokształcących. Podobnie sytuacja wygląda w Szwajcarii - 78 proc. kształci się w szkołach zawodowych, a 22 proc. w ogólnokształcących. Podobnie jest w Czechach, na Węgrzech i w wielu innych krajach. Średnio w krajach Unii Europejskiej (oprócz Hiszpanii i Portugalii, gdzie przeważają szkoły ogólnokształcące) 60 proc. uczy się w szkołach zawodowych, a 40 w ogólnokształcących. My dążyliśmy do koncepcji odwrotnej i mamy skutki na rynku pracy. Kapitał zagraniczny inwestuje w Polsce znacznie więcej niż kiedyś w budowę fabryk od podstaw. Dlatego potrzebni są fachowcy najpierw w dziedzinie budownictwa, a następnie rzemieślnicy, mechanicy, elektrycy itd. Nasze inwestycje w kapitał ludzki mają strukturalną wadę polegającą na tym, że proporcje w kształceniu powinny być - średnio biorąc - takie jak w Unii Europejskiej, czyli 60 proc. w szkołach zawodowych, a 40 proc. w ogólnokształcących. My już te proporcje złamaliśmy, co jest niestety sprzeczne ze strukturą popytu w gospodarce na określone kwalifikacje. Poza tym kraje mające wielkie korzyści z inwestowania w kapitał ludzki stosują system edukacji dualnej. Odejście od niego w krajach europejskich jest w ogóle niewyobrażalne. Uważa się bowiem, że jest to najlepszy system kształcenia, jest to znakomita integracja kształcenia z potrzebami gospodarki. Moim zdaniem, przyszłość polskiej edukacji zawodowej i poprawa jej efektywności polega na wdrożeniu tego systemu.
Jaki model zarządzania pracownikami panuje w naszych przedsiębiorstwach? Czy można tutaj mówić o nowoczesnym, dobrze rozwiniętym systemie?
- Ten model ulega zmianie, dlatego że zmienia się sytuacja na rynku pracy. Przez wiele lat głównym czynnikiem motywującym było bezrobocie. Była to w gruncie rzeczy motywacja strachu, polegająca na tym, iż w świadomości pracowników panowało takie przekonanie, że jeżeli ich praca nie będzie się podobała pracodawcy, to on ich po prostu wyrzuci. Potem zaczną się kolejne problemy z jej znalezieniem. To przekonanie znika. Odchodzimy już od modelu motywacji opartej na strachu. Od poczucia, że można ludzi zmusić do wielu rzeczy, do pracy przez dłuższy okres, do pracy bardzo intensywnej z mizernym wynagrodzeniem. Trzeba było skończyć z tym niegodziwym sposobem traktowania pracowników w momencie, kiedy mieliśmy 3 mln osób bezrobotnych. Sytuacja w Polsce gwałtownie się zmieniła z dwóch powodów. Po pierwsze - wyjechało z kraju, tak jak wcześniej zaznaczyłem, od 1,5 do 2 mln osób, a po drugie - gospodarka ruszyła do przodu. W ostatnim okresie powstało od 700 do 800 tys. miejsc pracy. W związku z tym przedsiębiorcy muszą zmieniać swoją postawę. Muszą zacząć motywować w sposób nowoczesny - czyli przy pomocy godziwych płac. Motywować dobrymi stosunkami i godnym traktowaniem ludzi, stwarzać dobrą atmosferę w miejscu pracy. Jeżeli nie będą tego robić, to oczywiście pracownicy odejdą. Trzeba uruchomić nowoczesne systemy motywowania, bo bezrobocie nie jest już straszakiem.
Czyli z punktu widzenia czysto ekonomicznego, nawet z pominięciem etyki, nie opłaca się już przedsiębiorcom zarządzać poprzez zastraszanie...
- Sytuacja się zmienia, ale nie wszyscy dostrzegają zmianę. Jest to więc dla wielu przedsiębiorców taki okres przejściowy, który jednak nie będzie trwał za długo. Życie samo to zweryfikuje. Znamienny jest przykład przedsiębiorcy w branży metalowej zatrudniającego kilkunastu pracowników. Większość załogi zarabiała 668 zł netto, w związku z tym w pewnym momencie poprosili o podwyżkę, ponieważ za takie pieniądze ciężko jest przeżyć, nie mówiąc już o utrzymaniu rodziny. Właściciel zaproponował im w takim układzie znalezienie lepiej płatnej pracy. Tydzień później wszyscy złożyli wymówienie i wyjechali do Irlandii, i rzeczywiście zaczęli tam zarabiać odpowiednie pieniądze w sposób godziwy. Przedsiębiorca ten częściowo zbankrutował. Informacja o tym szybko dotarła do ludzi z branży, którzy zaczęli inaczej myśleć, negocjować, poprawiać warunki pracy i wynagrodzenia. Tam, gdzie jest mniej chętnych do pracy, tam płace rosną. One szybko będą rosły w Polsce. Problem polega tylko na tym, żeby wzrost płac nie przewyższał w sposób znaczący wzrostu wydajności pracy. Ja od wielu lat mówiłem przedsiębiorcom, że trzeba powiązać płace z wydajnością. Niektórzy przedstawiciele konfederacji pracodawców twierdzili, że to, co ja mówię, to jest szarlataneria ekonomiczna, że nie można wiązać płac z wydajnością, bo trzeba więcej inwestować. Powiedziałem im wówczas, że jeżeli będą wiązać płace z wydajnością, to wydajność będzie rosła szybciej i zyski też będą szybciej rosły. Można wtedy będzie więcej inwestować. To było cztery lata temu. Dziś ludzie ci mówią, że płace powinny się zwiększać proporcjonalnie do wzrostu wydajności. Mamy wielu światłych przedsiębiorców. Mniej więcej co trzecia firma, w których prowadziłem badania, stosuje udział w zysku.
W jakich proporcjach?
- Jeżel i zysk wynosi np. milion złotych, to 100 lub 200 tys. złotych - bo różnie to bywa w poszczególnych firmach - jest do podziału między pracowników. Stwarza to atmosferę integracji i motywuje do pracy. Wśród firm, które badałem, a były to duże przedsiębiorstwa, jedna trzecia z nich stosuje udział w zysku. Przedsiębiorcy, korzystając z tej metody, mówią, że jest ona opłacalna. Ponieważ udział pracowników w zysku jest czynnikiem motywującym i integrującym z celami firmy. Średnio w badanych firmach wynosił on od 10 do 20 procent. Była też jedna firma, która dzieliła zysk na połowę, czyli 50 proc. zysku przeznaczano na rozwój firmy, dla menedżerów, akcjonariuszy, a pozostałe 50 proc. dla pracowników. Ta firma miała znakomite rezultaty. Ja jednak bym tego nie doradzał. Uważam, że udział w zysku nie powinien przekroczyć od 20 do 30 procent. Takie jest doświadczenie krajów Unii Europejskiej, szczególnie Wielkiej Brytanii i Francji, gdzie udział w zysku jest określony ustawowo.
Dziękuję za rozmowę.
"Nasz Dziennik" 2007-07-30
Autor: wa