Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Tour de France znalazł następcę Armstronga

Treść

Kiedy rok temu karierę kończył Lance Armstrong, wydawało się, że przynajmniej przez kilka lat Tour de France z nostalgią wspominać będzie swego największego bohatera. Puste miejsce szybko się jednak zapełniło. Od niedzieli nowym idolem kolarskiego świata jest inny Amerykanin, Floyd Landis. Zawodnik grupy Phonak triumfował w imprezie w stylu niezwykłym, pokonując po drodze wiele przeciwności, w tym przede wszystkim własną słabość. Teraz czeka go kolejne wyzwanie - odkładana od dawna operacja biodra.

Tegoroczny TdF rozpoczął się od gigantycznej afery. Kiedy hiszpański wymiar sprawiedliwości poinformował o śledztwie w sprawie dopingu krwi u kolarzy, kilka czołowych grup zareagowało natychmiast, wycofując z wyścigu swoich podopiecznych. I to nie byle jakich, ale wielkich faworytów: Włocha Ivana Basso, Niemca Jana Ullricha i Hiszpana Francisca Mancebo. Na starcie zabrakło również Kazacha Aleksandra Winokurowa. Kolarskie ekipy kierują się oryginalnym kodem etycznym, zgodnie z którym wykluczają ze swych szeregów zawodników, wobec których zachodzi podejrzenie o przyjmowanie niedozwolonych substancji.
Wielu obawiało się wtedy o losy Tour. Bez Armstronga, który przez ostatnie siedem lat był jego absolutnym bohaterem, prawdziwą ikoną, bez Ullricha, Basso i innych wydawało się, że na trasie może zabraknąć emocji. Na szczęście było inaczej. Tegoroczny wyścig był niezwykle ciekawy i trzymał w napięciu do samego końca. Nie zabrakło w nim spektakularnych momentów.
Prolog - jazdę indywidualną na czas - wygrał Norweg Thor Hushovd (Credit Agricole). Na mecie pierwszego ataku miał przykry wypadek - finiszując, zaczepił ramieniem o trzymaną przez jednego z kibiców reklamową "łapę" i boleśnie się skaleczył. Musiał nawet na chwilę odwiedzić szpital. Z imprezy się nie wycofał, później nie odegrał w niej co prawda znaczącej roli, ale wygrał... ostatni etap, na Polach Elizejskich w Paryżu.
Bohaterem wyścigu okazał się Floyd Landis. Amerykanin założył żółtą koszulkę lidera po 11. etapie. Stracił ją na etapie 13., jednym z najdziwniejszych w historii. Już na 21. kilometrze (spośród 230) na ucieczkę zdecydowała się grupa kolarzy, wśród których był m.in. Hiszpan Oscar Pereiro zajmujący 46. miejsce w klasyfikacji generalnej ze stratą 28 minut i 50 sekund do Landisa. Amerykanin tym się nie przejął, peleton jechał w żółwim tempie, a uciekinierzy z każdym kilometrem zwiększali przewagę. I co? I na mecie Pereiro wraz z Niemcem Jensem Voigtem wyprzedzili lidera o prawie pół godziny! Hiszpan dzięki temu założył żółty trykot. Po 15. etapie ten ponownie trafił w ręce Landisa. Następny - najtrudniejszy, z kilkoma niesamowitymi górskimi podjazdami - całą klasyfikację wywrócił do góry nogami. Amerykanin przeżywał bowiem kryzys. Na ostatnich kilometrach słabł w zastraszającym tempie, metę minął zlany potem, krańcowo wyczerpany, ponad 10 minut za zwycięzcą. Spadł na 11. miejsce w klasyfikacji, ze stratą 8 minut i 8 sekund do... Pereiry (notabene swego dobrego przyjaciela).
Koniec emocji? Ależ nie! Landis potrzebował kilkunastu godzin, by wrócić do wielkiej formy. Następny etap wygrał po wspaniałej, 130-kilometrowej samotnej ucieczce, odrabiając większość strat! Znów się liczył w grze o zwycięstwo, bo do prowadzącego Hiszpana tracił już tylko pół minuty. I ostatecznie wygrał! Na decydującej sobotniej jeździe indywidualnej na czas straty odrobił, awansował na pierwsze miejsce i już go nie oddał.
Niesamowity był to Tour. Pełen niezwykłych zwrotów akcji, sensacyjnych i niekiedy zadziwiających rozstrzygnięć. Landis, zwyciężając, dołączył do grona największych sław kolarstwa, obok m.in. swego rodaka, siedmiokrotnego triumfatora TdF Lance'a Armstronga. Obaj panowie jeździli kiedyś w grupie US Postal, Landis był wtedy pomocnikiem słynnego kolegi. Dziś bardzo się... nie lubią.
Wygrywając w Paryżu, Landis spełnił swoje wielkie marzenie. Teraz może wreszcie zadbać o swoje zdrowie, wszak od trzech lat jeździ z kontuzjowanym i bolącym biodrem. Wkrótce ma się poddać operacji...
Piotr Skrobisz

"Nasz Dziennik" 2006-07-25

Autor: wa