Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Topnieje "spółdzielnia" Grabarczyka

Treść

Chwieje się pozycja ministra infrastruktury Cezarego Grabarczyka w Platformie Obywatelskiej, choć pogłoski o jego dymisji z rządu wydają się przesadzone. Po kolejnych kompromitacjach przy budowie autostrad na głowę ministra posypały się gromy z wielu stron, także premiera, który do tej pory wspierał Grabarczyka i jego frakcję, by osłabiać wpływy marszałka Sejmu Grzegorza Schetyny. Ale cierpliwość szefa PO też się wyczerpała, bo nieporadność ministra kompromituje rząd i partię. Zmianę dostrzegają działacze PO, niektórzy opuszczają szeregi "spółdzielni" Grabarczyka, czując, że w tym obozie nic już nie ugrają. Tym samym rosną szanse powrotu Grzegorza Schetyny do roli niekwestionowanego numeru 2 w Platformie, co przestaje przeszkadzać także Donaldowi Tuskowi.
Czarę goryczy przelała sprawa budowy autostrady A2, która została przerwana na odcinkach wykonywanych przez chiński koncern COVEC. Tymczasem ta droga to sztandarowa inwestycja, która miała być gotowa przed piłkarskimi mistrzostwami Europy w przyszłym roku, aby Warszawa miała dobre połączenie z Poznaniem.
Jeśli jednak przestój na placu budowy potrwa dłużej, nie będzie szans na zrealizowanie tej inwestycji. A ponieważ zagrożone są także inne zadania wpisane do pakietu Euro 2012, premier jest coraz bardziej zirytowany. I postanowił wziąć sprawy w swoje ręce, o czym świadczy choćby to, że to on zwołuje spotkania urzędników i ekspertów poświęcone najważniejszym inwestycjom, w tym i autostradzie A2. A minister Grabarczyk jest tylko jednym z uczestników takich narad. - Nie ma już ciepłych relacji między Tuskiem a Grabarczykiem - mówi jeden z posłów PO. - To mi przypomina sytuację z poprzedniej kadencji, gdy Cezary Grabarczyk budował swoją "spółdzielnię" i wchodził w paradę Tuskowi. Wtedy przewodniczący nie krył do niego niechęci, dopiero później przecież zawarli sojusz przeciwko Schetynie. I teraz Grabarczyk jest znowu na cenzurowanym - dodaje.
Co zrobić z ministrem?
Premier dał ministrowi ultimatum w sprawie A2, więc Grabarczyk musi szybko znaleźć rozwiązanie: albo dogadać się z Chińczykami, albo powierzyć budowę innemu wykonawcy. Oba rozwiązania nie będą łatwe do realizacji, ale na pewno pierwszy wariant byłby najbardziej korzystny dla państwa, bo dawałby jeszcze nadzieję na oddanie całej autostrady ze Strykowa do Warszawy do czerwca 2012 roku. Ale jak twierdzą nasi rozmówcy z PO, nawet jeśli Grabarczyk się wykaraska z tych problemów, to jego pozycja w rządzie i partii będzie już bardzo słaba. W Platformie mimo afery z A2 mało kto wierzy w dymisję ministra infrastruktury. - Do odwołania Cezarego Grabarczyka namawiał Tuska marszałek Schetyna, ale przeciw jest wpływowy szef rady gospodarczej przy premierze Jan Krzysztof Bielecki - relacjonuje jeden z wysoko postawionych w partyjnej hierarchii działaczy PO. Zarówno jego zdaniem, jak i innych parlamentarzystów Platformy, Grabarczyk ocaleje, bo Donaldowi Tuskowi mimo wszystko nie opłaca się dymisja. Tak jak w przypadku choćby wcześniejszych wniosków o odwołanie Grabarczyka czy innych ministrów PO, Tusk wyrzucając teraz z rządu szefa resortu infrastruktury, musiałby przyznać, że to opozycja miała rację, oceniając go bardzo negatywnie i żądając już wcześniej jego dymisji. A przyznawać racji opozycji premier Tusk bardzo nie lubi. - Wolałby chyba wypić beczkę kwasu solnego - ocenia senator PO. Od razu też rodziłyby się niewygodne dla szefa rządu pytania, dlaczego nie odwołał Grabarczyka wcześniej, skoro to jeden z najsłabszych jego ministrów, który już kilka razy skompromitował się z budowami dróg, gdy kilka ważnych inwestycji było odkładanych lub przesuwanych w czasie, a ślimaczą się też prace na liniach kolejowych. Z punktu widzenia przeciętnego Polaka powinien on odejść z rządu wtedy, gdy na przełomie 2010 i 2011 roku mieliśmy do czynienia z wielotygodniowym paraliżem na kolei po wprowadzeniu nowego rozkładu jazdy. Cezary Grabarczyk, któremu przecież podlegają PKP i które obsadził swoimi ludźmi, wyrzucając poprzedników, zamiast dymisji dostał... kosz kwiatów. Brak autostrad polscy kierowcy łatwiej mogą przeboleć niż opóźnienia pociągów, z których codziennie korzystają miliony ludzi.
O możliwej dymisji Grabarczyka miałaby świadczyć jedna z wypowiedzi samego Donalda Tuska: "Nie zamierzam nikogo rozpieszczać. Od Grabarczyka oczekuję, że pomoże nam teraz wyjść z tych kłopotów". Ale jednocześnie dodał, że w przypadku dróg nie o wszystko można winić ministra. Tym samym wskazał, iż ocena jego podwładnego nie musi być druzgocąca, zmuszająca do wyrzucenia go z rządu. - Na razie trwają gorączkowe analizy, jaki wpływ na wynik wyborczy mogą mieć perturbacje z drogami i innymi inwestycjami związanymi z Euro. I jeśli odwołanie Grabarczyka dałoby nam dodatkowe głosy, to ministra w rządzie nie będzie - powiedział. Ale na razie zyski wydają się niewielkie i niewspółmierne do strat, jakie może wywołać konflikt wewnątrz Platformy po tej dymisji. Jeszcze mniej prawdopodobne jest to, że premier sam objąłby po odwołaniu Grabarczyka funkcję ministra infrastruktury, bo byłby to zbyt ryzykowny krok. Wszak Tusk nie lubi brać na siebie odpowiedzialności za to, co złego dzieje się w rządzie. W sprawie autostrad woli występować w roli dobrego cara, który naprawia błędy bojarów. Gdyby był jednocześnie premierem i ministrem, ta strategia wzięłaby w łeb. Tusk zdaje też sobie sprawę, że zrobiłby tym prezent opozycji, która zapewne szybko złożyłaby wniosek o odwołanie ministra infrastruktury Donalda Tuska. - Premier głosowanie by wygrał, ale by się ośmieszył - mówi jeden z jego współpracowników. Dlatego stanął przed kwadraturą koła: zarówno zdymisjonowanie Grabarczyka, jak i pozostawienie go na urzędzie jest porażką szefa rządu. Z drugiej strony odwołanie ministra kilka miesięcy przed wyborami mija się z celem, bo żaden jego następca w tym czasie nie rozwiąże spiętrzonych problemów.
Armia Grabarczyka się kurczy
Kłopoty ministra infrastruktury postanowił wykorzystać marszałek Sejmu Grzegorz Schetyna, aby odzyskać niekwestionowaną pozycję numer 2 w partii. Marszałkowi sprzyja to, że część działaczy zaczyna opuszczać szeregi "spółdzielni" Grabarczyka. Jak tłumaczy nam jeden ze stronników Schetyny, widzą oni, że kuratela ministra infrastruktury nie pomoże im w partyjnej karierze. - Miałem rozmowy z kilkoma posłami, którzy najwyraźniej mają ochotę zmienić "polityczne otoczenie". Od Grabarczyka odsuwa się też spore grono działaczy w terenie. Oni po prostu widzą, że gwiazda ich patrona gaśnie, że nawet jak wygramy wybory i znowu utworzymy rząd, to Grabarczyka już w nim nie będzie. Zresztą on sam dobrze to wie, skoro niedawno powiedział, że jego misja potrwa tylko do końca tej kadencji - przyznaje w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" poseł Platformy z Mazowsza, stronnik Grzegorza Schetyny. Wprawdzie do innego obozu na razie nie przechodzi żaden z czołowych współpracowników Grabarczyka, to jednak wkrótce też się zmieni. Już teraz z niektórych okręgów wyborczych, gdzie rządzą ludzie Grabarczyka, dochodzą głosy, że na listach może się znaleźć lepsze miejsce dla ludzi z obozu Schetyny. Takie wnioski mają się pojawić na posiedzeniu Rady Krajowej Platformy Obywatelskiej, która będzie zatwierdzać listy.
Czy jednak Tusk pozwoli na osłabienie "spółdzielni" Grabarczyka? Niewykluczone, bo premier już zakopał topór wojenny ze Schetyną, dostrzegł, że więcej korzyści ma partia, gdy współpracują. Poza tym im dłużej marszałka nie ma w rządzie, tym bardziej Tusk dostrzega, że nikt nie pomaga mu w rozwiązywaniu problemów. Gdy Schetyna był wicepremierem i ministrem spraw wewnętrznych, zdejmował niektóre ciężary z ramion szefa, biorąc na siebie realizację wielu zadań. Z drugiej strony marszałek też poszedł po rozum do głowy i stara się umacniać swoją pozycję, nie wchodząc Donaldowi Tuskowi w drogę.
Upadek Grabarczyka może spowodować, że szef rządu namaści innego polityka, aby kierował frakcją "spółdzielców". Pretendentów do takiej roli jest kilku, w tym szef małopolskich struktur Platformy poseł Ireneusz Raś i prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz.
PJN do PO
W Platformie atmosferę podgrzewają też doniesienia o kolejnych transferach politycznych, jakie zamierza przeprowadzić Tusk, aby poszerzyć swój elektorat. - Intuicja podpowiada mi, że w najbliższych dniach Platforma Obywatelska będzie szersza - odpowiedział we wtorek szef rządu na pytanie, czy na listach PO znajdą się niektórzy politycy PJN. Jednocześnie premier nie chciał podać żadnych nazwisk, zasłaniając się tym, że "byłoby to niezbyt grzeczne w stosunku do polityków PJN, gdy nie wyrazili jeszcze publicznie gotowości do przejścia do Platformy". Ale o tym, że transfery są już przesądzone, świadczą inne słowa Donalda Tuska. - Nie ukrywam, że będę zwracał się do wszystkich, którzy chcą pomóc Platformie i Polsce. Będę szukał dla nich miejsca po to, aby PO była silniejsza i bogatsza także o ludzi, którzy byli wobec nas krytyczni, ale mieszczą się w ramach zdroworozsądkowej odpowiedzialności - podkreślał. Co prawda czołowi politycy PJN, jak Joanna Kluzik-Rostkowska i Paweł Poncyliusz zaprzeczają, aby mieli przejść do PO, jednak sondaże nie pozostawiają złudzeń: PJN do Sejmu nie wejdzie i jak posłowie chcą mieć ponownie mandaty, muszą szukać miejsc na innych listach. O tym, że i PJN patrzy w stronę Platformy, świadczą choćby słowa Elżbiety Jakubiak, która powiedziała, że celem jej partii jest niedopuszczenie do powstania koalicji PiS - SLD. Kokietowanie Platformy ma ułatwić wpisanie ludzi PJN na jej listy wyborcze. Ale operacja jest dla Tuska korzystna jeszcze z innego powodu: bardzo możliwe, że mimo nawet wysokich miejsc "pjonki" nie dostaną się do Sejmu, bo platformerscy wyborcy zwyczajnie nie postawią krzyżyków przy ich nazwiskach. Powtórzyłby się kazus Mariana Krzaklewskiego, który w wyborach do Parlamentu Europejskiego był na pierwszym miejscu, a i tak nie został eurodeputowanym.
W samej PO zdania na temat tych transferów są podzielone. Jarosław Gowin twierdzi, że posłowie PJN znaleźliby sobie miejsce w Platformie. - Trzeba wykorzystywać ich potencjał - uważa Gowin, który np. bardzo wysoko ocenia podejście do spraw społecznych Joanny Kluzik-Rostkowskiej. Ale perspektywa sojuszu z PJN nie wzbudza entuzjazmu wśród wielu członków partii rządzącej. Tak jak w przypadkach wcześniejszych transferów ludzi lewicy na listy PO, tak i teraz miejsce na listach wyborczych posłowie PJN uzyskają kosztem obecnych już na nich ludzi Platformy Obywatelskiej. Jedni będą musieli zostać z list wykreśleni, a inni zostaną zepchnięci na gorsze miejsce, bo trudno sobie wyobrazić, aby Kluzik-Rostkowska, Jakubiak, Poncyliusz czy inni posłowie przeszli do PO i mieli jedne z dalszych miejsc. Osoba z kierownictwa Platformy zastrzegła, że mimo wszystko transfery z PJN nie będą liczne. - Donaldowi zależy tylko na kilku głośnych nazwiskach, dzięki którym możemy zyskać trochę głosów. Dlatego nie sądzę, aby wszyscy posłowie od Poncyliusza, których jest 18, weszli na nasze listy. Będzie ich mniej niż połowa. A jeszcze mniejsze szanse mają lokalni działacze PJN - wyjaśnia nasz rozmówca.
Donald Tusk cały czas negocjuje także z politykami lewicy, takimi jak Dariusz Rosati, których też widziałby jako kandydatów swojego ugrupowania na posłów i senatorów. To zaś kolejna część operacji osłabiania SLD, która jest jednym z priorytetów wyborczych przewodniczącego PO, ale znowu na listach wyborczych robi się ciasno. Dlatego można w tym przypadku mówić również o pojedynczych nazwiskach, a nie o jakiejś dużej lewicowej fali, która wpłynie do Platformy.
Krzysztof Losz
Nasz Dziennik 2011-06-09

Autor: jc