To, o co naprawdę chodzi w naszym życiu, to nawrócenie
Treść
To, o co naprawdę chodzi w naszym życiu, to nawrócenie. Nie moralna porządność, doskonałość, ale nawrócenie, całkowita przemiana serca. O to też w istocie chodzi w życiu monastycznym i zakonnym. Życie wspólnotowe powinno nam pomagać w przeżyciu prawdziwego nawrócenia.
VI Niedziela zwykła
Kpł 13,1–2.45–46; 1 Kor 10,31–11,1; Mk 1,40–45
Trędowaty, który podlega tej chorobie, będzie miał rozerwane szaty, włosy w nieładzie, brodę zasłoniętą i będzie wołać: „Nieczysty, nieczysty!” (Kpł 13,45).
Trąd to straszna choroba, ale być może jeszcze straszniejsze było w niej to, że całkowicie wykluczała człowieka ze społeczności, że był on napiętnowany. Musiał sam się trzymać z daleka od innych i wołać: „Nieczysty, nieczysty”. Z czasem trędowaci zaczęli nosić przy szatach dzwoneczki, które ostrzegały innych. Ich nędzne życie, najczęściej wśród podobnych trędowatych, właściwie było stopniowym umieraniem w cierpieniu bez nadziei na wyzdrowienie. To straszna sytuacja.
Można się wobec niej burzyć, a nawet dojść do buntu przeciw Bogu, który dopuszcza takie niezawinione cierpienie na człowieka. Sama choroba przecież nie jest wynikiem winy, ale przychodzi na człowieka losowo. Dlaczego zatem? Jest to odwieczne pytanie o zło w obliczu Boga, który jest Dobry. Nie ono nas w tym miejscu jednak interesuje. Niemniej Pan Jezus swoją postawą rzuca na nie światło.
Zdjęty litością, wyciągnął rękę, dotknął go i rzekł do niego: «Chcę, bądź oczyszczony» (Mk 1,41).
To jest najprostsza odpowiedź Syna Bożego: Chcę, bądź oczyszczony. Już w Starym Testamencie czytamy, że Bóg nie stworzył śmierci, ale przyszła ona na świat przez zawiść diabła i grzech. Bóg stworzył wszystko zdrowe i pragnie życia dla wszystkich.
Trąd jednak jest dla nas bardzo konkretnym obrazem grzechu i sytuacji człowieka grzesznego. Prawdziwym trądem jest właśnie grzech. Choroba trądu ostatecznie kończy się śmiercią, która, można powiedzieć, wszystko oczyszcza. Po śmierci nie ma żadnego trądu ani innej choroby cielesnej. Natomiast liczy się zupełnie coś innego: przynależność lub nie do społeczności zbawionych, do wspólnoty z Bogiem. Grzech, jeżeli nie zostanie uleczony, niestety wyklucza z tej społeczności. On jest prawdziwym trądem.
Zobaczmy, jaka była praktyka pierwotnego Kościoła odnośnie do grzechu. Można się było wyspowiadać i uzyskać odpuszczenie grzechu, ale jednocześnie otrzymywał człowiek pokutę. Jeżeli był to ciężki grzech, pokuta polegała na czasowym wyłączeniu ze wspólnoty. To była najcięższa kara. Taka sama myśl zawiera się w Regule św. Benedykta. Po wyczerpaniu wszystkich środków leczących, napomnień, fizycznych kar, a nawet wspólnej modlitwy, kiedy już nic nie pomaga, trzeba wyrzucić zatwardziałego grzesznika ze wspólnoty. To jest właśnie sytuacja, w jakiej był postawiony trędowaty wobec zwykłej społeczności.
Myśmy dzisiaj zatracili tę perspektywę: grzech – mówię tutaj o grzechu ciężkim – pozbawia nas komunii. To jest jego najgorsza konsekwencja. Nas nauczono patrzeć na grzech od strony moralnej i widzieć w nim wykroczenie przeciw przykazaniom, Bożym zaleceniom, zbuntowanie woli… To jest prawda, grzech jest nieposłuszeństwem wobec Boga i Jego przykazaniom. To jest przyczyna popadnięcia w stan grzechu. Natomiast w kontekście trądu trzeba mówić o skutkach grzechu, i trwania w stanie grzechu, który jest największą tragedią człowieka. Tego, co się stało, mianowicie grzesznego czynu, nie da się cofnąć i jego „naturalnym” skutkiem jest ów stan grzechowy, którego obrazem jest trąd. Jego nieszczęście polega na odłączeniu od społeczności żyjących. Jednak ta sytuacja jest paradoksalnie pewną szansą dla człowieka, jeżeli ją umie autentycznie zrozumieć i przyjąć. Jest bowiem cierpieniem wyłączenia, osamotnienia, poniżenia. Tak było w przypadku syna marnotrawnego. Trzeba było, by przeżył sytuację upadku z całą konsekwencją. I dopiero na dnie poniżenia potrafił odkryć prawdę o miłości ojca.
Wydaje mi się, że dzisiaj zatraciliśmy coś bardzo ważnego w przeżywaniu naszych grzesznych upadków. Obecna praktyka pokutna, która jako pokutę najczęściej podaje osobistą modlitwę lub jakiś dobry czyn, wydaje się, zbyt upraszcza sprawę i nie prowadzi do dogłębnego przeżycia dramatu odłączenia od komunii. Nie chodzi o to, by starać się przywracać starożytną praktykę ekskomuniki. Chodzi jedynie o to, byśmy sami uczyli się prawdziwie przeżywać swoją sytuację wobec Boga i społeczności wierzących.
To, o co naprawdę chodzi w naszym życiu, to nawrócenie. Nie moralna porządność, doskonałość, ale nawrócenie, całkowita przemiana serca. O to też w istocie chodzi w życiu monastycznym i zakonnym. Życie wspólnotowe powinno nam pomagać w przeżyciu prawdziwego nawrócenia. Temu mają służyć posłuszeństwo, ubóstwo, bezżenność i wszystkie praktyki życia zakonnego. Natomiast wydaje mi się, że istnieje jakieś ogromne spłycenia naszego przeżycia grzechu i jego konsekwencji. Zbyt łatwo przechodzimy nad nim do „normalności”, do uznania, że wszystko jest w porządku.
„Nieczysty, jestem nieczysty” – to wołanie trędowatego powinno być wołaniem człowieka, który zgrzeszył. Dopiero z głębi tego wołania rodzi się prawdziwe pragnienie oczyszczenia, autentyczne szukanie lekarza, czyli tego, kto może przywrócić zdrowie. Dopiero dogłębne zobaczenie beznadziejności sytuacji upadku pozwala prawdziwie zrozumieć potrzebę wiary, zawierzenia i tym samym poważnie zwrócić się do Jezusa z prośbą: Jeśli chcesz, możesz mnie oczyścić. Zbyt lekkie przeżywanie przebaczenia grzechów nie pozwala prawdziwie zrozumieć wielkości łaski, jaką otrzymujemy, tym samym ograbia nas z głębi. Najczęściej lekkie przeżywanie swojej grzeszności jest związane z nerwicą i chęcią szybkiego „załatwienia sprawy”. Nie prowadzi to, niestety, do przemiany serca.
Nie chodzi w tym przypadku o popadanie w skrupuły. Te także biorą się z lęków i są reakcją nerwicową, trawiącą nieustannymi wątpliwościami, czy wszystko dobrze „załatwiłem”, czy wypełniłem wszystkie formalności. Dogłębne przeżycie swojego grzechu i jego skutku oznacza dopuszczenie do świadomości dramatu oddzielenia, braku życia. Nie trzeba w tym celu zgrzeszyć ciężko, popełnić jakiejś zbrodni czy innego grzechu śmiertelnego. Nie namawiam do tego. Chodzi o uświadomienie sobie nagiej prawdy, którą bardzo dobrze ukazuje sytuacja człowieka trędowatego. Chodzi o przeżycie wewnętrzne, o to, abyśmy z samej głębi naszego serca zwrócili się do Jezusa o pomoc, aby On prawdziwie mógł dokonać w nas przemiany.
Zobaczmy, co Pan Jezus nakazuje uzdrowionemu: Uważaj, nikomu nic nie mów (Mk 1,44). Dlaczego taki nakaz? Po to, by przeżył to prawdziwie w głębi serca. Gadanina na ten temat powodowała, że uzdrowienie, które faktycznie się dokonało, pozostawało jedynie na płaszczyźnie zewnętrznego doświadczenia, stawało się sensacją na targowisku ludzkich wydarzeń, a przez to nie dotarło do serca. Otóż nam grozi to samo przy tanim przeżyciu rozgrzeszenia. Nie zależy to bezpośrednio od ciężaru zadanej przy spowiedzi pokuty, chociaż ona może czasem pomóc, ale jedynie od świadomości tego, o co chodzi. Nawet przy ciężkiej pokucie można powierzchownie przeżyć swoją grzeszność na zasadzie „coś za coś”. Można natomiast nawet przy niewielkiej pokucie wewnętrznie dosięgnąć serca. To od nas zasadniczo zależy, jak głęboko sięgniemy do naszego wnętrza. Pan Jezus zawsze pragnie naszego uzdrowienia i zawsze, jeżeli jest to możliwe, je daje, ale od nas zależy, jak głęboko sięgnie Jego uzdrawiająca moc, jak daleko Go wpuścimy do siebie. On niczego nie robi na siłę.
ucharystia jest chlebem na życie wieczne, ale to, czy staje się takim pokarmem dla nas, zależy od tego, na ile ją jako taki przyjmujemy.
Fragment książki Rozważania liturgiczne na każdy dzień. T. 3: Okres zwykły 1-11 tydzień
Włodzimierz Zatorski OSB – urodził się w Czechowicach-Dziedzicach. Do klasztoru wstąpił w roku 1980 po ukończeniu fizyki na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pierwsze śluby złożył w 1981 r., święcenia kapłańskie przyjął w 1987 r. Założyciel i do roku 2007 dyrektor wydawnictwa Tyniec. W latach 2005–2009 przeor klasztoru, od roku 2002 prefekt oblatów świeckich przy opactwie. Autor książek o tematyce duchowej, między innymi: “Przebaczenie”, “Otworzyć serce”, “Dar sumienia”, “Milczeć, aby usłyszeć”, “Droga człowieka”, “Osiem duchów zła”, “Po owocach poznacie”. Od kwietnia 2009 do kwietnia 2010 przebywał w pustelni na Mazurach oraz w klasztorze benedyktyńskim Dormitio w Jerozolimie. Od 2010 do 2013 był mistrzem nowicjatu w Tyńcu. W latach 2013-2015 podprzeor. Pełnił funkcję asystenta Fundacji Opcja Benedykta. Zmarł 28 grudnia 2020 r.
Żródło: cspb.pl,
Autor: mj