To był po prostu patriotyczny obowiązek
Treść
Był legendą nart. Wspaniałym sportowcem, niezłomnym człowiekiem, o niezwykłym harcie ducha i bohaterskim sercu. Mistrzem skoczni w czasach pokoju. Tatrzańskim kurierem Armii Krajowej podczas wojny. Stanisław Marusarz, bo o nim mowa, urodził się 18 czerwca 1913 r. w Zakopanem w jednej ze sławetnych rodzin góralskich. Dokładnie przed 90 laty.
Tak naprawdę o Stanisławie Marusarzu ciężko cokolwiek napisać. Ciężko, dlatego że jego życie było tak bogate, tak przepełnione wydarzeniami wielkimi, niesamowitymi i wyjątkowymi, że wybrać z nich te najważniejsze wydaje się rzeczą wręcz niemożliwą. Owszem, jego historia nadaje się doskonale na grubą i wielowątkową książkę, a nie na krótki i ubogi prasowy artykuł. Ale mimo to spróbujmy. Bo warto poznać bliżej, kto po sobie pozostawił tak wiele...
Marusarz był osobą niezwykłą już od najmłodszych swych lat. Ojciec Jan był gajowym, matka Helena zajmowała się niewielkim gospodarstwem, więc siłą rzeczy Stanisław wychowywał się w atmosferze, delikatnie mówiąc, raczej niesportowej. Mimo to zakiełkowała w nim miłość do narciarstwa i to tak ogromna, że nie dało się jej powstrzymać. Pierwsze narty wykonał z pomocą starszego brata Jana z jesionowego drzewa i drutami przymocował je do butów. Miał wtedy 10 lat. A już trzy lata później rozpoczął przygodę z poważnym skakaniem! Kiedy w 1926 r. pojawił się na Krokwi - podczas konkursu seniorów - sędziowie nie chcieli puścić go na rozbieg. Długo trwało przekonywanie, ale wreszcie młody Stanisław opór pokonał. I po chwili wszystkich wprawił w zdumienie. Choć konkurencja była szalenie mocna, zajął wysokie, trzecie miejsce! Ustąpił pola tylko innej legendzie nart, Bronisławowi Czechowi i Gąsienicy Sieczce.
Ostatni skok Marusarz wykonał w roku... 1981. W wieku 61 lat! Janusz Zielonacki kręcił o nim film, potrzebował wyjątkowego ujęcia, a czyż wielki sportowiec mógł odmówić?
A to był tylko jeden z wielu niesamowitych skoków. Kiedy w 1966 r. w Garmisch-Partenkirchen rozpoczynał się kolejny Turniej Czterech Skoczni, zgromadzoną publiczność w zachwyt wprawił stateczny, elegancki pan w garniturze i pod krawatem, który pięknym lotem na 66 m zainaugurował tę imprezę. Czy trzeba wyjaśniać, kto owym jegomościem był? Następnego dnia pojawił się jako honorowy przedskoczek na Bergisel w Innsbrucku. Poszybował na 70 m! Marusarz zawsze powtarzał, że skoczek musi być przede wszystkim odważny, potem silny, dalej spokojny i obdarzony błyskawicznym refleksem. Musi być "prawdziwym chłopem". Nie trzeba nic dodawać.
Piękna i bogata kariera sportowa Stanisława Marusarza trwała aż 30 lat, do 1957 roku. Wtedy, liczący sobie 44 lata pan, zajął czwarte miejsce w mistrzostwach Polski. Brakuje słów... Jak obliczono, oddał około 10 tys. skoków, w powietrzu przeleciał ponad 700 kilometrów.
Marusarz cztery razu uczestniczył w igrzyskach olimpijskich: w latach 1932, 1936, 1948 i 1952. W 1956 roku w Cortina d'Ampezzo był honorowym przedskoczkiem olimpijskiego konkursu skoków. W 1938 roku wywalczył srebrny medal mistrzostw świata w Lahti. Srebrny, a powinien być złoty. Niestety, wówczas sprawę wzięli w swoje ręce sędziowie. Polak był zdecydowanie lepszy od wielkiego faworyta Skandynawii, Norwega Birgera Ruuda, miał skoki aż o 4,5 m dłuższe, a mimo to z nim przegrał. Po latach sam Ruud i Norwegowie docenili klasę naszego mistrza, nazywając go "królem polskiego narciarstwa". Ruud w 1955 r. powiedział, że Marusarz (wtedy jeszcze - przypominamy - czynny sportowiec) stanowi fenomen zwycięstwa tężyzny fizycznej nad czasem - czterdzieści parę lat życia, ponad dwadzieścia lat na skoczniach świata i wciąż nieutracone miejsce w światowej czołówce. Norweg dodał, że nie ma drugiego takiego przypadku w historii narciarstwa. Nic dodać, nic ująć.
Podkreślmy od razu, że wcale nie z tego powodu nazywany był "Dziadkiem". Szukając genezy owego pieszczotliwego przezwiska, musimy się cofnąć do roku 1947. Wtedy to, w Bańskiej Bystrzycy, Marusarz przyniósł kolegom świeży chleb do zjedzenia. Prawie wszystkim. Zapomniał bowiem o leżącym w łóżku kontuzjowanym Janie Gąsienicy-Ciaptaku. Ten, gdy tylko do niego doszło, co się stało, powiedział głośno: "Dziadku, a o mnieście zabocyli?".
Marusarz był fenomenem. Osiągał kapitalne wyniki nie tylko w skokach narciarskich, ale i w kombinacji norweskiej, w zjeździe i slalomie. W każdej z tych dyscyplin był mistrzem Polski. Oczywiście, najwięcej razy w skokach, bo aż 21! "Dziadek" był także rekordzistą świata w długości skoku. Ustanowił go w 1935 r. w Planicy. Wynik 97 m może dziś nikogo nie rzuca na kolana, ale wtedy był porażający. - Gdy spoglądam wstecz, wydaje mi się, że osiągnąłem wiele. Dla siebie i dla naszego sportu. Walkę i rywalizację z najlepszymi o najwyższe trofea dla polskich barw zawsze uważałem za swój patriotyczny obowiązek - powiedział kiedyś.
Był niebywale ambitny i tą swoją ambicją zarażał wszystkich wokół. Kiedy w 1957 r. rekord Krokwi należał do reprezentanta NRD Harry'ego Glassa (88 m), wezwał zakopiańskich skoczków do jego pobicia. Apel poskutkował. Sam Marusarz skoczył 91 m, a rekordzistą został Roman Gąsienica Sieczka, który wylądował na 93,5 metrze.
Gdy już zakończył sportową karierę - co nie przyszło mu łatwo - oczywiście nie odszedł od sportu. Szkolił młodzież, zajął się też budowaniem skoczni narciarskiej. Wielkiej Krokwi, bo o niej mowa, poświęcił wiele czasu i serca. To on doglądał jej przebudowy na mistrzostwa świata roku 1962. W 1989 r. obiekt został nazwany jego imieniem.
Nie zapominamy oczywiście o tym, że wcześniej już raz Marusarz przerwał swą karierę. Stało się to wtedy, gdy Polska potrzebowała go w innej roli. W czasie II wojny światowej był tatrzańskim kurierem Armii Krajowej. Aresztowany przez Niemców, został umieszczony w więzieniu gestapo przy ul. Montelupich w Krakowie. Ale i tam wykonał skok. Kto wie, czy nie najważniejszy w życiu. W pewnym momencie wyskoczył bowiem z okna celi śmierci i... Niemcy tyle go widzieli.
Stanisław Marusarz zmarł 29 października 1993 r. Zasłabł, przemawiając nad grobem swego dowódcy z AK i przyjaciela, profesora Wacława Felczaka. Spoczywa na najpiękniejszym zakopiańskim cmentarzu Na Pęksowym Brzyzku obok największych synów i córek polskiej ziemi.
Piotr Skrobisz
Nasz Dziennik 18-06-2003
Autor: DW