To był kapitalizm kolesiów
Treść
Rozmowa z dr. Grzegorzem Szczodrowskim, wykładowcą w Katedrze Polityki Gospodarczej Uniwersytetu Gdańskiego, ekonomistą w Instytucie Sobieskiego
Jak Pan ocenia propozycje rządu Kazimierza Marcinkiewicza po czwartkowym exposé?
- Ciężko mi się zrobiło, gdy go wysłuchałem. Owszem. Ładnie napisane. Dużo ogólników, mało konkretów. Zadaję sobie pytanie, czy chodzi o to, aby dać każdemu to, czego chce, byle tylko uzyskać wotum, czy też jest to przejaw braku pomysłu na gospodarkę. Przeraziło mnie zwłaszcza jedno zdanie - że "nie stać nas na to, by nas nie było stać". To się tylko tak wydaje, że to czysta retoryka. W rzeczywistości sprawa jest prosta: jak nas nie stać, to nie zrobimy. Mogę sobie kupić mercedesa klasy A, chyba że księgowy powie, iż nie mogę sobie na to pozwolić.
Z wystąpienia premiera zrozumiałem, że chodzi o to, by lepiej wiodło się rodzinie. Jestem za, ale problem leży w doborze narzędzi. Jeśli przyznamy becikowe czy dłuższe urlopy macierzyńskie - czy z tego powodu urodzi się więcej dzieci? Nie! A jest jeszcze druga strona, o której nie wolno zapominać: dla przedsiębiorcy oznacza to wyższe koszty, czyli wzrosną koszty zatrudnienia. Młodym kobietom będzie trudniej znaleźć pracę, bo przedsiębiorcy będą się obawiali takiego kosztownego pracownika, tak jak dziś nie chcą zatrudniać mężczyzn przed wojskiem. Będą też wymuszać na kobietach wcześniejszy powrót do pracy. Boję się rozwiązań, które tworzą wrażenie, że mogą pomóc, a w istocie jeszcze zaszkodzą. To nie polityka prorodzinna - becikowe, dłuższy urlop macierzyński czy ulgi podatkowe - może wpłynąć na poprawę demografii. Chodzi raczej o pokazanie lepszej perspektywy na przyszłość. Wyż demograficzny w początkach PRL wyrósł na fali powojennego entuzjazmu, nadziei, że będzie lepiej. Obawiam się zatem, że to, co proponuje premier, to są działania zastępcze. Dużo kosztują, a nie zmienią sytuacji jako takiej.
Polska z niskimi płacami i słabym zabezpieczeniem socjalnym wykorzystywana jest w charakterze bata na rozbuchany "social" w krajach "starej" Europy. Poszczególne rządy straszą tam społeczeństwa, że jak nie oddadzą części praw socjalnych, to ich firmy przeniosą się do Polski, gdzie są niższe koszty pracy.
- Ciekawa obserwacja. Rzeczywiście, tam się Polakami straszy. Nasi obywatele zaś chętnie jadą tam do pracy, bo jeśli pracują legalnie, otrzymują często lepsze warunki niż w kraju, mimo że wykonują z reguły te prace, które przez miejscowe społeczeństwo uznawane są za nieatrakcyjne.
Presja polskiego bezrobocia działa w ten sposób, że obniża standardy pracy nie tylko u nas, ale i w "starej" Europie. A przecież nam w 1989 r. chodziło o to, by u nas było jak na Zachodzie, a nie odwrotnie.
- Największy rozkwit gospodarki niemieckiej nastąpił zaraz po wojnie. Między 1948 a 1965 r. z państwa zrujnowanego wojną Niemcy stały się drugą gospodarką świata. Co sprawiło, że gospodarka niemiecka tak wybujała? Plan Marshalla? Nie! Gdyby tak było, nie tylko Niemcy stałyby się mocarstwem; inne kraje też otrzymywały dużą pomoc. Otóż tym, co dźwignęło gospodarkę niemiecką, był liberalny program. Gospodarka niemiecka została otwarta. Towarzyszyła temu polityka ramowa, konstytucja gospodarcza i socialpolitik - oczywiście nie w tym zakresie co teraz. Zmierzam do tego, że Niemcy wzbogaciły się na ordoliberalizmie. Natomiast po 1965 r. sfera socjalna zaczęła się nadmiernie rozrastać. Stała się garbem. Bogactwo przestało rosnąć, bo trzeba pamiętać, że każdy "social" polega na ściąganiu pieniądza z gospodarki, a więc może najwyżej ugruntować to, co jest, ale nie wpływa prorozwojowo. Jeśli środki idą na wydatki socjalne, to nie mogą być zainwestowane. Trzeba też pamiętać, że każdy rząd ma skłonność do marnotrawienia pieniędzy. Im więcej wydatków socjalnych, tym mniej rozwija się gospodarka. Proszę nie myśleć, że liberałowie połykają dzieci na śniadanie! Nie! Ale z tej zależności płynie wniosek, że między jednym a drugim trzeba znaleźć złoty środek. My w Polsce chcielibyśmy pójść na skróty.
Tego złotego środka nie można znaleźć w sytuacji, gdy świat przestał być dwubiegunowy. Blok państw socjalistycznych przez samo swoje istnienie wpływał na okiełznanie nadmiernie liberalnych trendów na Zachodzie. Bano się rewolucji.
- Nawet w wieku XIX, gdy panował liberalizm, panował niepodzielnie, ludzie przenosili się ze wsi do miasta, bo miasta się rozwijały, tam było lepiej. Nie musi być drugiego bieguna, by świat się rozwijał. Koncepcja dwóch biegunów jest bardzo atrakcyjna, ale okazała się całkowicie fałszywa. Wszystkie kraje, jak świat długi i szeroki, które poszły ścieżką wielkiego państwa, demoludy, Ameryka Łacińska i Południowa, Afryka, która myślała, że socjalizm wydobędzie ją z biedy, wszystkie zbankrutowały. A zapłacili za to ci, którzy mieli mieć lepiej - biedni. Zapłacili podwójnie, bo bieda stała się jeszcze trudniejsza do opanowania. Przecież u nas też za mniej lub bardziej sensowne programy naprawcze płaciły i ciągle płacą osoby, których życie nigdy nie rozpieszczało. Biednemu zawsze wiatr w oczy.
Ale sam rozwój gospodarczy nie idzie w parze z poprawą poziomu życia społeczeństwa. Gospodarka się rozwija, a coraz więcej ludzi trafia na margines, nie ma profitów z tego rozwoju. Następuje rozwarstwienie społeczne na bardzo bogatych i nędzarzy. To efekt liberalnej polityki ostatnich 16 lat.
- Boli mnie, gdy słyszę, że przez ostatnie 16 lat w Polsce była polityka liberalna. Liberalizm oznacza przecież mniej podatków, lepsze warunki - bez tak wielu ograniczeń i ukrytych kosztów - działalności przedsiębiorców, liberalizm to Ameryka Ronalda Reagana - duży wzrost gospodarczy i kilkuprocentowe bezrobocie.
Jak więc nazwać to, co mieliśmy do tej pory w Polsce?
- To chora hybryda, kapitalizm kolesiów. Polityka transformacji Balcerowicza, bardzo bolesny program roku 1990 sprawiły, że przez 7 lat mieliśmy dobre efekty gospodarcze, godne pozazdroszczenia na tle innych krajów naszego regionu. W połowie lat 90. naprawdę ludzie z większym optymizmem patrzyli w przyszłość. Paradoksalnie to mniej więcej w czasach premiera Bieleckiego zaczął się w 1991 r. powolny odwrót. Byłem wstrząśnięty, gdy okazało się, że jedną z jego pierwszych decyzji było podwyższenie cen benzyny. Dla przedsiębiorców, którzy dopiero wychodzili z szoku spowodowanego kuracją Balcerowicza, był to kolejny szok. Wydaje się, że jednym z powodów tej podwyżki były zobowiązania podjęte w związku z zamierzonym wejściem do Unii Europejskiej. Odtąd liberalizm znalazł się w odwrocie, bo w prawdziwym liberalizmie chodzi o to, by "uwalniać", a nie "przykręcać śruby". Pierwszym, za to wspaniałym wykwitem liberalizmu była ustawa o działalności gospodarczej ministra Wilczka, ministra jeszcze w rządzie komunistycznym.
Exposé premiera Kazimierza Marcinkiewicza zapowiada zmianę, odwrót od tego, co było do tej pory, bez względu na to, czy nazwiemy to liberalizmem, czy liberalną hybrydą.
- Powtarzam jeszcze raz: wszystko, co zabierzemy gospodarce, stanie się pieniądzem nieproduktywnym, bez względu na to, komu to damy - matkom, dzieciom, emerytom - to tylko kwestia wyboru. Zachodzi pytanie, jak te zapowiadane przez premiera wydatki socjalne pogodzić z deklarowaną gotowością do reformy finansów publicznych. Obawiam się, aby nie była to metoda kreowania popytu, która wykończyła gospodarki europejskie. Dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane.
Deficyt budżetowy ma być obniżony, a potem utrzymywany przez kilka lat na stałym poziomie. Premier liczy natomiast na to, że zaproponowane przez niego ramowe programy gospodarcze przyniosą dodatkowe dochody podatkowe do budżetu.
- Czasem bywa tak, że ludziom przyświecają słuszne cele, ale nie potrafią przewidzieć skutków swego działania. Przeraziła mnie wypowiedź minister finansów na temat powiększenia deficytu. Mam nadzieję, że premier na to nie pozwoli. Premier Marcinkiewicz nie jest wprawdzie liberałem, ale sporo rozumie, jeśli chodzi o kwestie gospodarcze.
Dziękuję za rozmowę.
Małgorzata Goss
"Nasz Dziennik" 14 listopada 2005
Autor: mj