Teatr piórem Temidy
Treść
To bodaj pierwszy spektakl w prywatnym Teatrze Polonia Krystyny Jandy, gdzie nie obraża się widzów, nie używa się wulgaryzmów, nie prezentuje się zachowań dewiacyjnych i nie próbuje się wmówić publiczności, że to norma, no i nade wszystko nie ukazuje się rodziny w wymiarze patologicznym, a przeciwnie. Mamy tu normalną, kochającą się rodzinę spędzającą wspólnie wakacje nad morzem w Grecji. Bohaterką spektaklu jest pięćdziesięcioletnia kobieta, która niemal od urodzenia cierpi na lęk wysokości, a teraz, aby go przełamać, zamierza skoczyć z trampoliny do basenu. Zachęcana zresztą przez swego męża i syna, a także inne wypoczywające tu osoby.
Tekst jest banalny i właściwie o niczym istotnym nie mówi. W slangu teatralnym określa się taką sztukę jako "ble, ble". Z pewnością można by ten tekst "pociąć" na kilka skeczy i pokazywać w jakimś kabarecie o niekoniecznie ambitnym programie. Autorka tej amerykańskiej sztuki, Leslie Ayvazian, jest aktorką i napisała ten tekst dla siebie, na swoje pięćdziesiąte urodziny. Rzecz ma formę monodramu, ale takiego monodramu, w którym oprócz bohaterki, granej przez Krystynę Jandę, jest liczna obsada składająca się z 26 osób. Tyle że nie aktorska i nie na scenie, a na widowni.
Otóż przed rozpoczęciem przedstawienia widzom rozdawane są kartki z kwestiami, które w danym momencie, na znak aktorki należy wypowiedzieć. Tylko bez psychologizowania postaci i bez własnej improwizacji - prosi Janda. I w ten sposób w historyjki opowiadane przez bohaterkę wplecione są kwestie innych postaci, jak syn i mąż kobiety, policjant, turysta i wielu, wielu innych. Tak więc raz po raz monodram zamienia się w dialog. Bohaterka, niby przymierzając się do skoku, gra na zwłokę, opowiadając liczne historie ze swego życia, które łączy jeden wspólny element: pech. Prześladuje on ją wszędzie, gdziekolwiek by się nie znalazła. I tak jest od dzieciństwa aż do dzisiaj. Wszędzie bowiem, gdzie tylko się pojawia, natychmiast wraz z nią pojawia się też jakiś kataklizm: trzęsienie ziemi, huragan, powódź czy wybuch wulkanu. I to nawet tam, gdzie tego wulkanu nie ma. A teraz tutaj, w Grecji, przy ogromnych upałach w jej pokoju nie działa klimatyzacja. We wszystkich innych pokojach działa, tylko nie u niej.
Autorka tekstu Leslie Ayvazian tak oto komentuje pomysł swej sztuki: "Napisałam ten tekst, ponieważ zależało mi na eksperymencie nawiązywania różnego rodzaju relacji z publicznością. Szukałam metody na to, by mogli wskoczyć do sztuki. W ten też sposób działa przenośnia 'Skoku z wysokości'. Doświadczenie każdej z osób, która odważyła się i przyjęła propozycję wzięcia czynnego udziału w tym eksperymencie, jest samo w sobie celem tego przedstawienia".
Ale tutaj, w Polonii, głównym celem tego spektaklu jest zabawa w teatr z publicznością po to, by na widowni jak najczęściej słychać było śmiech. I tak jest rzeczywiście, rozbawiona publiczność śmieje się już ze wszystkiego, nie tylko z anegdot opowiadanych w formie wspomnień z życia przez bohaterkę monodramu, ale nawet z przysłowiowego kiwnięcia palcem. Krystyna Janda aż do przesady wykorzystuje każdą szansę, by iść tym tropem i rozbawić publiczność. Za wszelką cenę. Ucieka się nawet do klownady i robienia idiotycznych min, na przykład wciągając na głowę czepek kąpielowy w taki sposób, by deformował jej twarz. No i to bieganie po drabinkach w rytm greckiej muzyki granej na żywo przez dwóch muzyków (szkoda, że jako reżyser nie powierzyła im choć minimalnych zadań aktorskich, bo stanowią oni czysto zewnętrzny element w tym przedstawieniu), jest również zabawne w tym samym stylu. Zupełnie niepotrzebnie odwołuje się do tak tanich chwytów. Mając przecież znakomity warsztat aktorski i własną, rozpoznawalną, Jandową nadzwyczaj wyrazistą ekspresję, wystarczyłoby tylko po nią sięgnąć, a nie naśladować jakieś amatorskie grepsy. Oczywiście, publiczność kupuje to z miejsca i śmieje się do rozpuku. Organicznie. I tylko organicznie, bo mózg można śmiało zostawić w domu. Tu byłby tylko zawadą.
Pamiętam jak w początkowym okresie grania przez Jandę monodramu "Shirley Valentine", który zresztą w porównaniu ze wszystkimi innymi rolami tej aktorki pobił rekordy popularności, krzywiłam się, że to taki banalny, mało ambitny tekst, choć spektakl był znakomity i sama bawiłam się na nim doskonale. To tamten tekst, w porównaniu z obecnym "Skokiem z wysokości" można określić jako "Himalaje intelektu". Oczywiście to duża przesada, ale coś w tym jest. Bo choć obie bohaterki - i ta z "Shirley Valentine", i ta ze "Skoku z wysokości" - to kobiety w podobnym wieku, o podobnym statusie społecznym (przy mężu) i o podobnej mentalności tzw. kury domowej (w jak najbardziej pozytywnym tego słowa znaczeniu), to przecież różnica w poziomie tekstu jest zasadnicza. Na niekorzyść "Skoku".
Zresztą, cała ta sztuka napisana jest tak, by widz nie wysilał mózgu. W końcu są wakacje, można by powiedzieć. Owszem, są, ale jedno drugiego nie wyklucza. Można się pośmiać i zabawić, nie wyłączając przy tym myślenia. Tym bardziej że aktorka tej miary, co Krystyna Janda mogłaby z powodzeniem podnieść poprzeczkę repertuarową w swoim teatrze. Bo ludzie przychodzą do tego teatru głównie "na Jandę", więc aktorka nie musi obawiać się o puste krzesła na widowni i nie musi aż tak komercyjnie dobierać repertuaru. Nie musi też aż tak zapatrywać się na Teatr Rozmaitości (nie dotyczy to "Skoku z wysokości") i starać się naśladować go w budowaniu własnego repertuaru. Bo kapitał artystyczny w postaci znajomości warsztatu (aktorskiego, nie reżyserskiego, bo tu mam sporo zastrzeżeń, także co do błędów w obecnym przedstawieniu), który posiada Janda, a który dla Rozmaitości jest wręcz nieosiągalny, powinien być zasadniczym punktem odniesienia i według niego powinna mierzyć swoje zamiary.
Temida Stankiewicz-Podhorecka
"Skok z wysokości" Leslie Ayvazian. Przekł. Joanna Tyrowicz i Krystyna Janda, scen. i kost. Maciej M. Putowski, Teatr Polonia, Warszawa.
"Nasz Dziennik" 2006-08-02
Autor: wa