Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Taka armia nas nie obroni

Treść

Eksperci od spraw obronnych nie mają złudzeń: nasza armia jest obecnie tak słaba, iż w obliczu agresji przeciwnika nie byłaby w stanie bronić skutecznie polskich granic. Za ten stan rzeczy winę ponoszą wszystkie rządy po 1989 roku, jednak szczególnie koalicja PO - PSL ma w tym względzie "wybitne zasługi". Zastanawiające jest, że politycy rządowi, którzy zajmują się sprawami obronności, doskonale zdają sobie sprawę z upadku naszych sił zbrojnych, jednak nie widać, aby robili cokolwiek, żeby temu przeciwdziałać. Wojsko nie tylko chudnie kadrowo, ale wkrótce większość sprzętu, jaki jest na wyposażeniu jednostek, trzeba będzie oddać na złom. Nie słychać również, aby rząd przygotowywał nowe przetargi na zakup czołgów, śmigłowców, samolotów czy okrętów.
Nasi rządzący kiepsko zdali "wojskowy test". Nie wykorzystaliśmy dobrze ostatnich 20 lat na modernizację i przebudowę naszej armii. Część polityków naiwnie wierzyła lub chciała wierzyć, że tradycyjne wojsko z ciężkim sprzętem to już przeżytek i że weszliśmy w okres dyplomatycznego, a nie siłowego rozwiązywania konfliktów międzynarodowych. Choć to przekonanie szybko i brutalnie zostało zweryfikowane (na przykład w byłej Jugosławii), nie wynieśliśmy z tych lekcji żadnej nauki. Nasze elity uznały, że skoro w 1999 roku weszliśmy do Paktu Północnoatlantyckiego (NATO), to jesteśmy już całkowicie bezpieczni, a dodatkowo miała nam to gwarantować Unia Europejska. Nic bardziej błędnego, bo nikt oprócz nas samych nie zagwarantuje obrony naszych granic.
Mała niezawodowa armia
Nie za wszystko, co dzieje się z Polską armią, trzeba winić obecny rząd, bo on "tylko" dołożył swoją cegiełkę do prowadzonej od lat antyobronnej polityki. Niewątpliwie jednak "zasługą" ekipy Donalda Tuska i ministra obrony Bogdana Klicha jest kuriozalne w swojej istocie uzawodowienie armii i jej "profesjonalizacja". To, co zrobił rząd, nie było żadną reformą, żadną profesjonalizacją wojska! Zniknął pobór, ale nie dostaliśmy nic w zamian. Nasze wojsko stopniało - według danych Ministerstwa Obrony Narodowej z połowy listopada br. - do nieco ponad 99 tys. żołnierzy. Jak na 38-milionowy kraj to ledwie garstka. W dodatku w tej garstce jest aż 141 generałów (jeden przypada na około 700 żołnierzy, to kilka razy mniej niż w innych armiach krajów natowskich), prawie 23 tysiące oficerów i blisko 42 tysiące podoficerów, a jedynie 32 tysiące szeregowych. Czyli w praktyce liczba wydających rozkazy jest większa od tych, którzy mają je wypełniać - to rzecz praktycznie niespotykana w innych krajach. Gdy istniał pobór, te dysproporcje były mniej rażące. Problem byłby mniej widoczny, gdyby rząd choć przeznaczył fundusze na etaty dla zawodowych szeregowców, co szumnie zapowiadano w momencie ogłaszania decyzji o zniesieniu poboru. Chętnych do wojska by nie zabrakło, bo komisje uzupełnień odbierały wiele deklaracji zaciągnięcia się do wojska (zaciągowi sprzyjałby kryzys, gdyż posada w wojsku byłaby pewniejsza od etatu w wielu firmach), ale odsyłano ich z kwitkiem, bo nie było pieniędzy nie tylko na pensje dla nich, ale nawet na szkolenie. Odrębnym problemem jest to, że wyludnienie koszar spowodowało, iż część jednostek istnieje tylko na papierze, gdyż poza kadrą dowódczą nikogo tam nie ma. To rodzi frustrację i zniechęcenie wojskowych. Najlepsi odchodzą do cywila. Niektórzy uciekają w alkoholizm, o czym świadczą poufne raporty wojskowych psychologów. Taka sytuacja odbija się potem na ich życiu zawodowym i osobistym. Tych problemów byłoby mniej, gdyby nie bezczynność w wojsku i beznadzieja...
Wielu Czytelników zapewne pamięta slogan powtarzany przez kolejne rządy, które redukowały kadry sił zbrojnych, że lepiej mieć 100 tysięcy dobrze wyszkolonych komandosów niż pół miliona poborowych. To prawda, tylko że teraz nie mamy ani armii z poboru, ani armii zawodowej, "superprofesjonalnej". Bo takiej armii nie zbuduje się w kilka miesięcy. W dodatku przeprowadzaliśmy "reformę", nie dając na nią pieniędzy, i wojsko jak było, tak jest słabo uzbrojone i wyszkolone. Tyle że teraz jest go znacznie mniej. Gdy rząd z dumą ogłasza, iż wyśle do Afganistanu dodatkowo 600 żołnierzy, to wojskowi się zastanawiają, skąd wezmą taką ich liczbę. Trzeba brać pod uwagę, że w praktyce potrzeba nam prawie 2 tys. żołnierzy, bo gdy jedna zmiana będzie w Afganistanie, druga powinna się szkolić, a ci, którzy zostali zmienieni, mają prawo do odpoczynku w kraju. Tymczasem już teraz jest problem z brakiem dobrze wyszkolonych żołnierzy. MON uspokaja, że przecież wycofujemy naszych ludzi z sił międzynarodowych w Czadzie czy na Wzgórzach Golan. Tylko że tamte misje nie mają nic wspólnego z Afganistanem, gdzie toczy się regularna wojna, podczas gdy na granicy syryjsko-izraelskiej misja bardziej przypomina służbę policyjną niż wojskową.
Profesjonalizacja wojska powinna być prowadzona stopniowo, przez 5-10 lat, tak jak ewolucyjnie powinien być znoszony pobór, wtedy nie odbiłoby się to aż tak na poziomie naszego bezpieczeństwa. Co więcej, nie brakuje nawet opinii, że biorąc pod uwagę budżet armii, nasze państwo stać co najwyżej na utrzymanie wojska w sile 60 tys. ludzi, czyli ledwie kilku dywizji.
Ponadto rząd chyba zapomniał, że o poziomie bezpieczeństwa kraju decyduje nie tylko samo wojsko, ale i wyszkolenie milionów rezerwistów. Jeśli bowiem agresor wie, iż w przypadku pokonania danego kraju, rozbicia jego armii, będzie musiał go okupować, to inaczej kalkuluje koszty takiej agresji w sytuacji, gdy tysiące ludzi potrafi posługiwać się bronią i może zasilić szeregi partyzantki. My natomiast pozwalamy sobie na marnowanie kolejnych roczników. Bo obok zawodowej, w pełni profesjonalnej armii powinny być budowane siły Obrony Terytorialnej. Rząd przewiduje, że OT będzie tworzyć kilkadziesiąt tysięcy ludzi. To i tak niewiele, ale w praktyce tej obrony wciąż nie mamy.
Broń na złom
Jeszcze gorzej od stanu osobowego wojska wygląda jego uzbrojenie. W najbliższych latach nic się nie zmieni, bo redukcje nakładów finansowych z budżetu państwa w głównej mierze dotyczyły zakupów uzbrojenia, i tak będzie nadal. Wojsko nie tylko nie ogłasza nowych przetargów na broń, zwłaszcza cięższą, tę bardziej nowoczesną, ale pod znakiem zapytania stoi realizacja tych planów, które już były ogłaszane.
Na papierze stan naszego uzbrojenia nie jawi się tak tragicznie. Mamy (wedle oficjalnych danych poszczególnych rodzajów Sił Zbrojnych) w Wojskach Lądowych prawie 950 czołgów (T-72, PT-91 "Twardy", Leopard 2A4), 2 tys. wozów bojowych (w tym najnowocześniejszych rosomaków), ponad 1200 jednostek artylerii i 152 śmigłowce (Sokół i kilka rodzajów jeszcze sowieckich produkcji typu Mi).
Siły Powietrzne mogą się z kolei pochwalić ponad 220 samolotami bojowymi, szkolnymi i transportowymi, z których największe znaczenie dla naszej obronności mają amerykańskie myśliwce wielozadaniowe F-16 (48 sztuk) oraz sowieckie MiG-29 (32) i Su-22 (70). Lotnictwo ma też na wyposażeniu 29 śmigłowców.
Z kolei Marynarka Wojenna posiada 40 okrętów bojowych (fregaty rakietowe, korwety, okręty podwodne, trałowce i inne), 40 jednostek pomocniczych, 12 samolotów (patrolowo-rozpoznawcze, transportowe) i 30 śmigłowców. Ale jeśli bliżej przyjrzymy się temu uzbrojeniu, to się okaże, że wiele sprzętu, jakim posługują się żołnierze, wkrótce powinno trafić na złom lub na poligony jako obiekty do ćwiczeń dla artylerii lub lotnictwa bojowego.
Sprawami uzbrojenia armii nieraz zajmowała się sejmowa Komisja Obrony Narodowej i nikt z wojskowych nie ukrywał przed posłami, że w ciągu najbliższych 10 lat nasza armia będzie musiała pozbyć się znacznych ilości uzbrojenia, bo albo będzie ono już technicznie zużyte, albo na tyle nienowoczesne, iż "nie będzie spełniało warunków stawianych przez współczesne pole walki". I najgorsze jest to, że rząd nie ma do tej pory żadnego planu zastępowania wycofywanego sprzętu nowym. Oto kilka przykładów.
Wizytówką polskich Sił Powietrznych jest 48 samolotów F-16 Jastrząb. I po 2014 roku, jeśli nic się nie zmieni, to praktycznie pozostaną nam tylko te samoloty. Ze względu na techniczne zużycie wycofane zostaną bowiem do tego roku wszystkie maszyny typu Su-22. Nie będzie też wykorzystywanych w podstawowym szkoleniu bojowym pilotów - starych, wysłużonych Iskier. Obok amerykańskich F-16 nasi piloci będą jeszcze dysponować sowieckimi maszynami MiG-29, które mają przejść gruntowną modernizację, aby wydłużyć ich zdolności bojowe. Jednak wielu ekspertów od lotnictwa powątpiewa w sens wydawania ogromnych sum pieniędzy na te samoloty. Są to po prostu stare egzemplarze, które zeszły z taśm produkcyjnych jeszcze w okresie PRL. Dość powiedzieć, że nadają się tylko do walki dziennej i mogą atakować cele jedynie wtedy, gdy są one w zasięgu wzroku pilota. Przez to ich wartość bojowa jest znikoma, skoro na całym świecie rozwijane są zaawansowane technologie pozwalające atakować przeciwnika, który jest widoczny tylko na radarze samolotu oddalonego wiele kilometrów od maszyny. To zaś wymaga nie tylko bardzo dobrej awioniki, nowoczesnych systemów elektronicznych, ale też odpowiedniego uzbrojenia. Tego wszystkiego samolot MiG-29, który my użytkujemy, nie ma. To dlatego do służby w ramach NATO możemy skierować tylko F-16. Na tym przykładzie widać, że zakup tych samolotów był jak najbardziej potrzebny. Inna sprawa, że już teraz się okazuje, iż jest ich za mało, bo za 5 lat zostaniemy praktycznie tylko z 48 samolotami zdolnymi w każdych warunkach bronić naszego nieba i 32 mającymi pod tym względem ograniczone możliwości. Jak na kraj o powierzchni ponad 300 tys. km kw. to zbyt mało. Eksperci wojskowi podkreślają, że Polska cały czas powinna dysponować przynajmniej 120 maszynami bojowymi - jest to absolutne minimum, aby ochrona naszej przestrzeni powietrznej była skuteczna. Wygląda na to, iż stracimy wiele lat, zanim nasze lotnictwo wojskowe osiągnie taki stan. W najbliższej przyszłości żadnych samolotów nie będziemy kupować
Jakby tego było mało, stopniowo będą wycofywane z wojska zestawy rakietowe obrony przeciwlotniczej. To także stary, wyeksploatowany sowiecki sprzęt, w praktyce nienadający się do dalszych modernizacji. Marzy nam się posiadanie sprzętu klasy amerykańskich systemów rakietowych Patriot, ale musielibyśmy mieć sporo takich baterii, skoro jedna może chronić obszar o powierzchni około 1200 km kwadratowych. Tylko że za jedną baterię trzeba by zapłacić około 1 mld dolarów. Dlatego nawet skierowanie do Polski przez Amerykanów swojej jednostki wojskowej z patriotami niewiele zmieni, będzie miało raczej znaczenie propagandowe. Bateria stanie pod Warszawą, będzie broniła co najwyżej stolicy i jej najbliższych okolic, a reszta kraju zostanie z niczym...
Kiepsko jest także ze śmigłowcami. Wojska Lądowe, Marynarka Wojenna i Siły Powietrzne od dawna alarmują, że większość helikopterów bojowych w najbliższych 5-10 latach będzie musiała być wycofana z eksploatacji, a nie wiadomo, czy zastąpimy je nowymi maszynami. W dodatku to, co mamy najlepszego, wykorzystywane jest w Afganistanie, co oznacza, że nawet jeśli nasi żołnierze nie stracą śmigłowców w walce, to będą one po zakończeniu misji tak mocno zużyte, iż okażą się już nieprzydatne dla wojska.
Słabo jest także z czołgami, bo większość naszego sprzętu (około 60 proc.) stanowią T-72. To był dobry czołg, ale 20 lat temu. Najlepszym wyjściem byłoby podpisanie wieloletniego kontraktu na dostawy czołgów PT-91 "Twardy", ale na to państwo nie ma pieniędzy. Podobny problem dotyczy wozów bojowych piechoty, bo już niedługo do użytku będą się nadawały tylko rosomaki (będzie ich zgodnie z kontraktem 690). Nie wiadomo też, z czego za kilka lat będą strzelać nasi artylerzyści.
Tragedią jest również to, co dzieje się w Marynarce Wojennej, która niedługo może zostać praktycznie bez okrętów bojowych, bo te, które mamy, trzeba będzie wycofywać. I dotyczy to zarówno jednostek nawodnych, jak i okrętów podwodnych. Część z nowych jednostek mogłaby wyprodukować Stocznia Marynarki Wojennej, ale nie wyprodukuje, bo nie dostanie zamówienia. Inne okręty można by kupić za granicą, ale rząd też nie da na to pieniędzy.
Oczywiście nie będzie tak, że nagle z koszar, hangarów zniknie sprzęt bojowy, a żołnierzom zostaną tylko karabiny. Ponieważ MON nie kupi im nic nowego, to żołnierze wciąż będą korzystać ze starego sprzętu, który częściej będzie stał w warsztatach naprawczych niż na poligonach. Obrona kosztuje sporo i musimy te koszty ponieść. Nie stać nas na dalsze oszczędzanie na wojsku, bo staniemy się krajem całkowicie bezbronnym. Zawodowa armia bez broni - tak wkrótce będzie wyglądało nasze wojsko. NATO nie obroni Polski, bo nie ma nawet planów obrony naszego kraju w przypadku jakiejkolwiek agresji. Nikt nie chce nas atakować? Teraz nie, ale co może się stać za kilka lat?
Krzysztof Losz
Nasz Dziennik 2009-12-21

Autor: wa