Szczyt pozorów
Treść
Szczyt Partnerstwa Wschodniego w Warszawie to najważniejsze polityczne spotkanie w ramach polskiej prezydencji w Unii Europejskiej - tak media określają rozmowy unijnych ministrów spraw zagranicznych, jakie toczono z partnerami z państw byłego ZSRS w naszej stolicy. I to zdanie najpełniej też oddaje, czym jest polska prezydencja UE, jak małe ma ona znaczenie. Najważniejsze spotkania unijnych przywódców odbywają się w Brukseli, Paryżu lub Berlinie. Warszawa jest pomijana, i to nie tylko dlatego, że leży na wschodzie UE. Po prostu prezydencja to fasadowa instytucja, niemająca praktycznego znaczenia, niewpływająca na podniesienie pozycji państwa, któremu przyszło akurat "kierować" pracami Unii. A ci, którzy decydują w rzeczywistości o sprawach UE, wolą debatować u siebie.
Od kilku dni jesteśmy bombardowani informacjami na temat szczytu, choć tak naprawdę Partnerstwo Wschodnie nie jest dla największych państw UE i samej Brukseli żadnym priorytetem. Niewiele przecież brakowało, a kilka lat temu ta inicjatywa zupełnie by upadła. Teraz, gdy Unia zajęta jest przede wszystkim kryzysem w strefie euro, który grozi rozsadzeniem fundamentów wspólnej waluty i unijnej gospodarki, Bruksela nie ma głowy do Partnerstwa Wschodniego. Berlin i Paryż główkują, jak uratować Grecję i inne przywalone długami państwa, i to tak, aby nie stoczyć się z nimi na dno. Pogadać z dyplomatami z Ukrainy, Gruzji czy Armenii zawsze można. Można to nawet zrobić w Warszawie, ale wiadomo, że poza górnolotnymi frazesami, pięknie brzmiącymi deklaracjami bez pokrycia nic z tego nie będzie. Tym bardziej że unijni decydenci robią też wszystko tak, aby w jak najmniejszym stopniu nie urazić Moskwy, która przecież państwa zaproszone do Partnerstwa Wschodniego uważa za strefę swoich wpływów. Przyjaźń z wujkiem Putinem jest najważniejsza i nikt w UE nie będzie jej kładł na drugiej szali dobrych stosunków z byłymi sowieckimi republikami i rozszerzania z nimi współpracy.
Dlatego też i polski rząd dostał zgodę na zorganizowanie tego szczytu, bo to będzie kolejne kurtuazyjne spotkanie, na którym wygłosi się wiele komunałów. Ale premier Donald Tusk i minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski nie mogli sobie odmówić wykorzystania tego spotkania również do celów związanych z kampanią wyborczą. Dlatego co najmniej od kilku dni trwa propagandowe pompowanie balonu z napisem "Partnerstwo Wschodnie". Próbuje się nas przekonać, jakie to ważne obrady mają się toczyć w Warszawie, jak istotne jest ich znaczenie dla przyszłości kontynentu. A mieszkańcy Warszawy i przyjezdni są ostrzegani, że z powodu przyjazdu wielu unijnych notabli będą utrudnienia w ruchu z powodów bezpieczeństwa. Alert na ulicach jest prawie taki, jak podczas wizyty Baracka Obamy. Trzeba przecież pokazać elektoratowi, jak to Polska pod naszymi rządami jest ważna, że aż pół Europy tu zjeżdża i centrum Warszawy trzeba zamknąć.
Krzysztof Losz
Nasz Dziennik Poniedziałek, 3 października 2011, Nr 230 (4161)
Autor: au