Przejdź do treści
Przejdź do stopki

System nie wybaczał wpadek

Treść

Rozmowa z Grzegorzem Łomaczem, kapitanem siatkarskiej drużyny Jastrzębskiego Węgla
Chciałbym Panu pogratulować utrzymania ligowego bytu, ale przyzna Pan, że zabrzmiałoby to nieco ironicznie?
- Cóż mogę powiedzieć, sami jesteśmy sobie winni, że skazaliśmy się na walkę o utrzymanie, zamiast rywalizować o medale [jastrzębianie ostatecznie zajęli siódme miejsce - przyp. red.]. Przespaliśmy pierwszą część sezonu, dlatego później nie byliśmy już w stanie odrobić strat. Pozostaje nam zatem cieszyć się, że uniknęliśmy degradacji, choć faktycznie, brzmi to nieco dziwnie i paradoksalnie, szczególnie jeśli zestawi się nasze osiągnięcia w kraju z wynikami w Lidze Mistrzów.
Właśnie. Jak to możliwe, że na tych dwóch frontach szło Wam tak różnie?
- Mógłbym odpowiedzieć, że taki jest sport, ale domyślam się, że to by pana nie usatysfakcjonowało. W aktualnym, wciąż trwającym, sezonie ligowym obowiązuje system, który nie wybaczał wpadek. Tymczasem nam się zdarzały, i to zbyt często, stąd takie, a nie inne rezultaty. Nie ma się co oszukiwać, szukać usprawiedliwień.
Proszę o szczerą odpowiedź. Czy spodziewał się Pan, że w Lidze Mistrzów możecie zajść aż do Final Four?
- Każdy wierzy w sens swojej pracy albo przynajmniej powinien wierzyć, ale awans był najskrytszym marzeniem. Mało kto się go spodziewał. Z drugiej strony wiedzieliśmy, że w fazie grupowej wszyscy rywale są w naszym zasięgu, a w kolejnych rundach wszystko może się zdarzyć. Dlatego staraliśmy się robić swoje, grać jak najlepiej, pokazywać dobrą siatkówkę i byliśmy ciekawi, na ile to wystarczy. Wystarczyło do Final Four.
Brzmi trochę jak bajka albo przynajmniej piękna przygoda. W kraju nie brakowało opinii, że Wasz sukces był dziełem szczęścia lub nawet przypadku. Jak na to reagowaliście?
- Niestety, nigdzie nie brakuje ludzi, którzy szukają dziury w całym. Staraliśmy się od tego odcinać, nie słuchać nieżyczliwych komentarzy, nie zwracać na nie uwagi. Koncentrowaliśmy się na sobie, swoich celach i zadaniach. Proszę mi wierzyć, droga do Final Four jest tak długa i trudna, że nie dostanie się do niej zespół przypadkowy, słaby.
Co z tej przygody zostało w Panu na dłużej?
- Wygrany "złoty set" z Noliko Maaseik chyba zostanie w mojej pamięci do końca życia.
Udział w Final Four na pewno był wielkim sukcesem, nie udało się Wam jednak stanąć na podium. Pozostawiło to w Panu jakiś niedosyt?
- Awans był wielkim sukcesem, potwierdzam, ale na pewno jakiś mały niedosyt pozostał. O ile w spotkaniu z Trentino szans zbyt dużych nie mieliśmy, bo to najlepszy zespół Europy, o tyle w meczu z Dynamem Moskwa mogliśmy się pokusić o coś więcej. Przy większej dozie szczęścia Rosjanie byli do pokonania, ale skłamałbym, gdybym powiedział, że wygrali niezasłużenie. Nie dało się ukryć, że wszyscy finałowi rywale przewyższali nas doświadczeniem, które na najwyższym poziomie jest bezcenne.
Wspomniany przez Pana "złoty set" wywoływał i wciąż wywołuje ogromne spory i kontrowersje, wiele osób uważa wręcz, że zabija siatkówkę. Jakie jest Pana zdanie?
- Akurat nam się przysłużył, więc powinienem powiedzieć, że to dobra formuła. Ciężko jednak go ocenić, tak jak ciężko znaleźć jakiś złoty środek, który rywalizację uczyniłby w pełni sprawiedliwą. Wiem, że kibice mają prawo czuć się zagubieni, gdy awans wywalcza zespół, który wygrał 3:2 i przegrał 0:3, ale i poprzedni system, według którego toczyła się pucharowa rywalizacja, budził sporo wątpliwości. Działacze ciągle szukają nowych rozwiązań, a nie jest to łatwe. Często między sobą rozmawiamy na ten temat i proszę mi wierzyć, sami nie jesteśmy w stanie szybko wymyślić czegoś idealnego. Dlatego pozostaje nam przyjąć to, co zaserwują inni.
Jak się pracuje pod okiem Lorenzo Bernardiego?
- Bardzo dobrze. Sporo się zmieniło w klubie, odkąd przyszedł, zaczęliśmy grać lepiej i stabilniej. To dobry trener, uczciwy, ale i wymagający. Podchodzi do swoich obowiązków bardzo rzetelnie, profesjonalnie i tego oczekuje, wręcz żąda, od zawodników. Bywa przyjacielem, jednak kiedy wymaga tego sytuacja, potrafi zdecydowanie krzyknąć. Sporą uwagę zwraca na psychiczny, mentalny aspekt pracy. Wychodzi z założenia, że bez silnej głowy niczego nie da się osiągnąć, że człowiek ciągle powinien się rozwijać, uczyć czegoś nowego i patrzeć naprzód. Oglądanie się za siebie i życie przeszłością niekoniecznie musi służyć.
Jastrzębski Węgiel zakończył już sezon, dłuższe wakacje się przydadzą, ale pewnie wolałby Pan rozegrać jeszcze kilka spotkań?
- Jak najbardziej. Sezon był ciężki, szalony, niezwykle intensywny, ale dalibyśmy wszystko, żeby go nie kończyć tak wcześnie i powalczyć o wyższe miejsca.
Jeśli już szukać pozytywów, to wakacje mogą się przysłużyć w kontekście reprezentacji, która niedługo rozpocznie boje pod wodzą nowego selekcjonera.
- Cieszę się, że dostałem szansę, trener Andrea Anastasi mnie zauważył. Zrobię wszystko, by spłacić kredyt zaufania i pokazać, że mogę być silnym punktem drużyny. Jak jednak będzie wyglądała kadra, jak będziemy grali, dopiero czas pokaże. Musimy poznać trenera, nauczyć się jego filozofii siatkówki.
Pierwsze wyzwanie, Liga Światowa, oczekiwana jest ze sporymi nadziejami, tymczasem przyjdzie Wam walczyć bez kilku kluczowych zawodników. Nie brakuje już opinii, że drużyna bez gwiazd może zapomnieć o wielkich sukcesach.
- Dlaczego? Na razie trudno cokolwiek powiedzieć, to życie wszystko zweryfikuje. W 2009 r. także wydawało się, że osłabiona drużyna nie ma szans na mistrzostwach Europy, gwiazdy też wydawały się nie do zastąpienia, a jednak udało się znaleźć zastępców, zespół funkcjonował doskonale i sięgnął po tytuł.
Tyle że teraz pragnienie sukcesu jest ogromne - zwłaszcza po nieudanych mistrzostwach świata. Presja też...
- Ale my zawsze gramy pod presją, nieważne czy po wspaniałych, czy nieudanych turniejach. Przyzwyczailiśmy się do tego, taka rola sportowca, by nauczył się walczyć pod ciężarem oczekiwań. Trener Anastasi ma ogromne doświadczenie, w przeszłości osiągał sukcesy z drużynami, na które mało kto stawiał, liczę, że pod jego okiem wykonamy krok do przodu.
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
Nasz Dziennik 2011-04-07

Autor: jc