Świadectwo z Łączki
Treść
Wątpliwości historyków nasuwa dość późny termin tego zdarzenia w stosunku do okresu zbrodniczej aktywności organów bezpieczeństwa w latach 1945-1956. Miało ono bowiem miejsce najprawdopodobniej w 1957 r., kiedy zmarł syn pani Ireny - Krzysztof Lipiński. Jego grób odwiedzała wówczas regularnie razem z mężem Zdzisławem. - Było to przed wieczorem. Oboje z mężem po pracy pojechaliśmy na grób synka. Zwykle robiliśmy to w niedzielę, ale coś nam wtedy przeszkodziło i udaliśmy się na Powązki w ciągu tygodnia. Kiedy przyjechaliśmy, była już szarówka. Weszliśmy boczną bramą. Uklękliśmy, zmówiliśmy modlitwę, podnosimy głowy i nagle słyszymy warkot samochodu - relacjonuje pani Irena w rozmowie z "Naszym Dziennikiem".
Państwo Lipińscy zatrzymali się wówczas i zdołali dojrzeć już dwa miejsca zasypane czarną ziemią, a w trzecim znajdował się głęboki dół. - To była tak duża głębokość, że gdy widzieliśmy, jak trupy są wysypywane z wywrotki, było słychać tylko trochę szumu. Trudno było ustalić, czy byli to jeszcze żywi ludzie, czy zabici w jakiś sposób - twierdzi pani Irena. Wskazuje, że wywrotka po wysypaniu tego makabrycznego ładunku odjechała. - To były ciała dorosłych ludzi, jeszcze miękkie, niezesztywniałe. Zrobiło to na nas straszne wrażenie - podkreśla Lipińska.
Zgodnie z jej relacją, ciała były nagie, bez odzienia. Sam dół był na tyle głęboki, że później można było nad nim budować nowe groby. - Bałam się, że jak mnie zobaczą, to też skończę w tym dole. Do dziś nikt nie wie o tym, co widzieliśmy. Nikomu nie powiedziałam, nawet rodzinie - podkreśla 89-letnia pani Irena.
Z przekazanego przez nią opisu wynika, że chodzi o teren obecnej kwatery na Łączce, gdzie miały miejsce skryte pochówki pomordowanych przez organa bezpieczeństwa publicznego w latach 1945-1956. Obecnie znajduje się tam symboliczny grób z pomnikiem. Zwłoki, często więźniów mokotowskiego więzienia, chowano potajemnie od połowy 1948 roku. Szacuje się, że może tam spoczywać blisko 250 osób, głównie wojskowych. Ich ciał nigdy nie ekshumowano.
Wprawdzie badacze powątpiewają, by w latach 50. dochodziło do pochówków na tak masową skalę, jak to opisuje pani Irena, chociaż nie można wykluczyć, by tego typu świadectwa nie wniosły jakichś interesujących szczegółów do naszej wiedzy. Doktor habilitowany Andrzej Kunert, sekretarz generalny Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, potwierdza, że zbierane są informacje na temat Łączki i kieruje nas do Adama Siwka, naczelnika wydziału krajowego ROPWiM.
Ten ostatni przyznaje, iż każda taka relacja może być oczywiście pomocna. - Chociaż nie jesteśmy instytucją, która prowadzi takie postępowania wyjaśniające czy śledcze, jakimi zajmuje się np. Instytut Pamięci Narodowej - zaznacza naczelnik. Odnosząc się do sytuacji na Łączce, zauważa, że "trudno powiedzieć, na ile były to masowe pochówki, ile z nich było pojedynczych i jaki był ich układ".
Witold Mieszkowski, którego ojciec, kmdr Stanisław Mieszkowski prawdopodobnie jest pochowany na Łączce, ostrożnie podchodzi do relacji pani Ireny. - Z takim "wysypywaniem ciał" to jednak jest dość wątpliwa sprawa. Wykonywano wyroki mniej więcej po 2-3 osoby dziennie, więc raczej nie gromadzono zwłok. Poza tym pochówki odbywały się głównie w nocy. Więc powiedziałbym, że ta scena bardziej przypomina czasy wojny niż okres powojenny - mówi dr Mieszkowski. Powątpiewa, żeby w latach 50. możliwy był przejazd ciężarówki z ciałami przez miasto, w dodatku nieprzykrytych workami. - Przede wszystkim uderzyła mnie jedna rzecz w tej relacji. Mianowicie, wtedy nie operowano takim sprzętem, jak wywrotka podnoszona przy pomocy podnośnika hydraulicznego. Więc musiało to być inaczej wyładowywane - zauważa. Potwierdza jednocześnie obserwację pani Ireny, że na miejscu skrytych pochówków stawiano później nowe groby. - Nie wiadomo, jak wygląda zarys tej kwatery, ponieważ nie ma żadnego człowieka, który mógłby ten rejon zidentyfikować. Na podstawie danych sprzed 20 lat udało się odgrodzić część terenu, ale to było robione "na wyczucie". Natomiast od czasu stanu wojennego udostępniono ten obszar na groby dla funkcjonariuszy Ludowego Wojska Polskiego - konkluduje Mieszkowski.
Jacek Dytkowski
Nasz Dziennik Czwartek, 27 października 2011, Nr 251 (4182)
Autor: au