Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Sukces obłąkanej Łucji

Treść

Wielominutową owacją na stojąco zakończyło się wznowienie "Łucji z Lammermoor" Gaetana Donizettiego na scenie łódzkiego Teatru Wielkiego. Najgoręcej oklaskiwano kreację Joanny Woś, która z partii tytułowej bohaterki uczyniła autentyczny wokalno - aktorski majstersztyk.

Ta opera jest bez wątpienia najbardziej znanym i lubianym dziełem Donizettiego. Świadczy o tym fakt, że od blisko 170 lat utrzymuje się w repertuarze teatrów operowych. Jej powodzenie oparte jest nie tylko na pięknie melodii oraz niezwykle efektownych partiach głównych bohaterów, ale również na wspaniałych scenach zbiorowych ze słynnym sekstetem z II aktu i sceną obłędu na czele. Jednak podstawowym warunkiem powodzenia jest obsada głównych partii, która musi sprostać trudnej sztuce śpiewania belcanta. Właśnie to stało się najmocniejszą stroną wznowionej w sobotę "Łucji". Można co prawda mieć kilka zastrzeżeń (Artur, Norman) ale generalnie cała obsada pokazała się z jak najlepszej strony, dowodząc, że styl belcanta nie jest im obcy.
Bohaterką wieczoru była bez wątpienia Joanna Woś, która śpiewała z podziwu godną swobodą i lekkością. Precyzyjnie, a zarazem subtelnie kreśliła obraz zakochanej dziewczyny, którą miłość doprowadzi do tragicznego finału. Cudowne legato, precyzja koloraturowych pasaży szły w parze z idealną dynamiką i fantastycznie brzmiącymi pianami. Jej budowana z ogromną kulturą, delikatnym aktorstwem i ekspresją kreacja miała właściwą dramaturgię i napięcie emocjonalne. Koloratura nie była w jej przypadku czystym popisem technicznej sprawności, ale służyła pogłębieniu i dopełnieniu dramatu głównej bohaterki. Śpiewaczka skupiła na sobie uwagę od pierwszej do ostatniej frazy. W wielkiej scenie obłędu widownia wręcz zamarła z wrażenia, słychać było jedynie najciszej prowadzone pianissimo. Sądzę, że Joanna Woś powinna zostać wpisana do ścisłego grona znakomitych wykonawczyń tej arcytrudnej partii.
Dzielnie jej towarzyszył w partii Edgara Dariusz Pietrzykowski, ujmujący interesującym w barwie i brzmieniu głosem oraz stylowym śpiewem. Szkoda tylko, że nie wytrzymał kondycyjnie i w trzecim akcie zaczęły się problemy, z dwukrotnym załamaniem się głosu włącznie. Świetną postać Rajmunda Bidebenta wykreował wokalnie i aktorsko Piotr Miciński. Równie pięknie zaprezentowali się: Bernadetta Grabias w partii Alicji i Zenon Kowalski jako Lord Ashton. Dla pełnego obrazu strony wokalnej należy jeszcze dodać pięknie śpiewające chóry.
Należy przyznać, że tym razem sprzymierzeńcem śpiewaków okazali się reżyserzy wznowienia: Maria Szczucka i Waldemar Stańczuk. Nie dość, że wyczyścili inscenizację Romana Kordzińskiego z wątpliwej jakości pomysłów, to prowadząc akcję w zgodzie z muzyką, pozwolili śpiewakom na spokojne i naturalne prowadzenie frazy, a to w operach epoki belcanta jest najistotniejsze.
Tadeusz Kozłowski przy dyrygenckim pulpicie prowadził dobrze przygotowaną orkiestrę z godną podziwu precyzją i wyczuciem proporcji brzmienia wobec głosów śpiewaków. Zbudował też konsekwentnie narastający w muzyce dramat. Warto zaznaczyć, że realizatorzy zrezygnowali z tradycyjnych skrótów, przywracając m.in. interesujący duet Łucji z Rajmundem w II akcie i dramatyczny (zwany pojedynkowym) duet Edgara z Ashtonem na początku III aktu.
Adam Czopek

"Nasz Dziennik" 2006-03-21

Autor: ab