Straszenie Macierewiczem
Treść
Chór starający się za wszelką cenę zdyskredytować dorobek parlamentarnego zespołu kierowanego przez posła Antoniego Macierewicza beztrosko "wymazał" z raportu MAK chociażby fakt zaniku zasilania w systemie zarządzania lotem w Tu-154M na wysokości 15 m nad pasem lotniska. Ponadto zanegowano stwierdzoną już przez stronę polską komendę "odchodzimy" wydaną przez mjr. Arkadiusza Protasiuka. "Eksperci" uznali również, że obsługa wieży na Siewiernym nie mogła znać wysokości rządowego samolotu z prezydentem Lechem Kaczyńskim na pokładzie, a zła organizacja wizyty 10 kwietnia ub.r. to w zasadzie nie problem, bo przecież bałagan panował już wcześniej.
Najmocniej krytykowanym zapisem w "Białej Księdze Smoleńskiej Tragedii" opracowanej przez Zespół Parlamentarny ds. Zbadania Przyczyn Katastrofy Tu-154M z 10 kwietnia 2010 roku jest twierdzenie, że samolot został obezwładniony jeszcze nad ziemią. W ocenie "ekspertów", w raporcie Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego (MAK) wyraźnie stwierdzono, że do zderzenia z ziemią maszyna była sprawna, a zatem tego typu sugestie nie mają podstaw. Tyle tylko, że w tym samym rosyjskim dokumencie czytamy: "Zanik zasilania FMS ("zamrożenie" pamięci) nastąpiło o 10.41.05, na wysokości barometrycznej skorygowanej do poziomu lotniska na wysokości około 15 metrów, prędkości podróżnej 145 węzłów (~270 km/h), w punkcie o współrzędnych 54Ą49´483" szerokości północnej, i 32Ą03´161" długości wschodniej". W tym samym raporcie znajdziemy także współrzędne środka strefy, w której doszło do katastrofy (54Ą49´450"N i 32Ą03´041"E). Wynika z tego, że miejsce zamrożenia pamięci i centrum katastrofy dzieli nie tylko kilkaset metrów w poziomie, ale i około 20 m w pionie, bo miejsce upadku zostało określone jako 0-5 m poniżej progu pasa.
"Eksperci" - w tym płk Stefan Gruszczyk, notorycznie zapraszany do studia TVN24 - twierdzą również, że obsługa naziemna Siewiernego nie znała wysokości Tu-154M, ponieważ na lotnisku nie było radiowysokościomierza. Tymczasem lotnisko było wyposażone w system RSP (Radiołokacjonnaja Sistiema Posadki), w Polsce znany jako RSL (Radiolokacyjny System Lądowania). W tym przypadku twierdzenie, że wieża nie znała wysokości samolotu, jest kłamstwem. Obsługa smoleńskiego lotniska widziała na ekranie znacznik Tu-154M, miała wyznaczoną ścieżkę schodzenia i mogła kontrolować każdą odchyłkę lotu - oczywiście z pewną dokładnością.
- Nie jest prawdą, że kontrolerzy nie znali wysokości samolotu. Gdy przyjrzeć się zdjęciom lotniska Siewiernyj, można na nich zauważyć antenę wysokościomierza i odległościomierza. Oczywiście dokładność tych urządzeń jest taka, jak i zastosowana technologia. W przypadku wyposażenia lotniska Siewiernyj sięga ona 0,2 proc. odległości - powiedział "Naszemu Dziennikowi" doświadczony oficer rezerwy Sił Powietrznych, niegdyś pracujący także jako nawigator naprowadzania. To oznacza, że w odległości 100 m od lotniska dokładność wskazań wysokości na wieży wynosi -+20 cm, na kilometrze są to -+2 metry. Warto tu zaznaczyć, że mniej więcej na tej odległości od progu pasa startowego znajduje się bliższa radiolatarnia, nad którą lądujący samolot przechodzi na wysokości około 70 metrów. W tym miejscu strefa dopuszczalnych odchyleń lotu (według polskich uwag do raportu MAK) wynosi aż -+13 m, przy dopuszczalnym błędzie -+4 m - dwukrotnie większym niż dokładność wynikająca z parametrów RSL.
Dlaczego cisza w eterze
Jak zauważył nasz rozmówca, niezrozumiała jest także cisza w eterze w końcowej fazie lotu, bo przy sprowadzaniu samolotu obowiązuje zasada, że to wieża prowadzi korespondencję w sposób ciągły. Tymczasem krytycy "białej księgi" zarzucają, jakoby niesłusznie na barki rosyjskich kontrolerów zrzucana była odpowiedzialność za katastrofę, bo niezależnie od działań na wieży decyzja załogi o zejściu poniżej 100 m była szkolnym błędem. Tu ponownie "wykazał się" płk Gruszczyk, który komentując I część "białej księgi", uznał, że nie było "odchodzimy" mjr. Arkadiusza Protasiuka, a komendę tę wypowiedział tylko drugi pilot. Tymczasem już w styczniu br. komisja Jerzego Millera stwierdziła, że taka komenda padła z ust dowódcy 22 sekundy przed zderzeniem z ziemią, na wysokości 100 metrów. Właśnie na zniżanie do tej wysokości zezwoliła smoleńska wieża. Załoga - co wiemy ze stenogramów - w razie warunków uniemożliwiających lądowanie planowała odejście. Dwukrotnie wypowiedziana komenda "odchodzimy" tylko potwierdza takie działanie załogi.
Zespół Macierewicza krytykowany jest także za głoszenie tez o manipulacjach na czarnych skrzynkach, jakich mieli się dopuścić Rosjanie. Zespół podkreślał fakt nieudolnego wykonywania kopii rejestratorów i małą wiarygodność analiz rosyjskich. W ocenie krytyków, tę kwestię badała polska prokuratura, a jej eksperci nie dopatrzyli się śladów manipulacji zapisem. To kolejne kłamstwo. Naczelna Prokuratura Wojskowa po powrocie biegłych z badań rejestratorów w Moskwie uznała jedynie, że "podczas tego prawie trzytygodniowego pobytu biegli zebrali dane, które po dokonanej analizie umożliwią wydanie ostatecznej opinii fonoskopijnej, nad którą pracuje Instytut Ekspertyz Sądowych im. prof. Jana Sehna w Krakowie". Jedynie Rosjanie w wydanym komunikacie uznali, że w czasie badań nie stwierdzono manipulacji. Jednak prokuratura wojskowa nie ustosunkowała się do tych twierdzeń, uznając, że wiążąca będzie dopiero końcowa opinia biegłych. Ta uzależniona jest od pozyskania od Rosjan protokołów z wykonanych badań.
Kolejne zarzuty stawiane "białej księdze" trudno nawet komentować. Dotyczą one m.in. kwestii złego przygotowania lotniska w Smoleńsku na lądowanie samolotu z delegacją katyńską i zignorowanie tego faktu przez polski rząd. Choć krytycy przyznają, że strona polska nie mogła przeprowadzić inspekcji na Siewiernym, to jednak nie wzbudziło to niepokoju otoczenia Lecha Kaczyńskiego. Koronnym argumentem jest fakt, że zły stan lotniska nikomu nie przeszkadzał podczas wizyty w 2007 roku. Czy jednak wcześniejsze zaniedbania usprawiedliwiają kolejne? Trywializowane jest też spostrzeżenie Zespołu, że zignorowano raport ABW z 9 kwietnia 2010 roku, który mówił, iż są informacje o planowanym ataku na bliżej nieokreślony samolot w Europie. Usprawiedliwieniem ma być fakt, że "później ustalono", iż miano zaatakować samoloty pasażerskie lecące z Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej do zachodniej Europy. Ale o tym 10 kwietnia 2010 roku jeszcze nikt nie wiedział!
Marcin Austyn
Nasz Dziennik 2011-07-12
Autor: jc