Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Stradivari lepszy niż "superstar" muzyki poważnej

Treść

Z bijącym sercem szedłem na wtorkowy koncert do Filharmonii Narodowej. Afisz głosił, że wystąpi na nim okrzyknięty mianem "supergwiazdy" amerykański skrzypek Joshua Bell, który z towarzyszeniem pianisty Frederica Chiu wykona utwory Mozarta, Beethovena, Bartoka, Prokofiewa i Ysaye'a. "Bardzo ciekawy program" - pomyślałem. Dodatkowym smaczkiem tego wieczoru miały być cudowne skrzypce. Joshua Bell gra na instrumencie Antonio Stradivariego z 1713 r., które noszą nazwisko wielkiego polskiego wirtuoza Bronisława Hubermana. W 1936 r. instrument został skradziony, a po 50 latach człowiek, który to uczynił, tuż przed śmiercią powiedział o tym swojej żonie. "Na skrzypcach Stradivariego grałem w kawiarniach" - dodał skruszony muzyk.
Recital rozpoczęła sonata G-dur KV 301 W.A. Mozarta. Joshua Bell grał dobrze stylowo, ale jego interpretacja była chłodna i powściągliwa. Za wysoko nastroił skrzypce, co dla słuchającego było bardzo męczące. W drugiej części skrzypek zagrał tylko dźwięki. Zabrakło lekkości, zabawy i radości z muzykowania. Dobre wrażenie zrobił natomiast pianista Frederic Chiu. Towarzyszył soliście z dużym wyczuciem. Jego gra była śpiewniejsza od gry skrzypka. Chiu był bardziej muzykalny.
Po Mozarcie usłyszeliśmy trzyczęściowe arcydzieło L. van Beethovena - sonatę A-dur op. 47. "Kreutzerowską" Bell zagrał lepiej niż Mozarta, ale w dalszym ciągu technika górowała nad muzyką. Skrzypek grał momentami bez wyrazu, "zimno", zbyt intelektualnie, nie dawał dojść do głosu emocjom, sercu. "Gra ładnie, ale taki utwór trzeba grać pięknie" - zapisałem w swoich notatkach. Bell ma dobrą technikę. Widać, że lepiej czuje się w szybszych częściach. W tych spokojniejszych niewątpliwie brakowało prostoty. Gra amerykańskiego muzyka pozostawia pewien niedosyt. Jego muzykalność to tylko cudowne brzmienie Stradivariego, którego wszystkich walorów, moim zdaniem, skrzypek i tak w pełni nie pokazuje. "Mając takie skrzypce, powinien rzucić na kolana" - myślałem w duchu, wychodząc na przerwę.
Za sprawą bardziej wirtuozowskiego repertuaru druga część koncertu była ciekawsza. Usłyszeliśmy "I Rapsodię" Beli Bartoka, 5 Melodii op. 35 bis Siergieja Prokofiewa i słynny "Kaprys" Eugene Ysaye'a, napisany według etiudy w formie walca Camille Sain - Saensa.
W tej ostatniej pozycji gra Bella mogła się podobać. Zabłysnął wreszcie tym, co ma najlepszego, czyli bajeczną techniką. Wszystkie pasaże i flażolety były słyszalne, intonacja bezbłędna, dwudźwięki, staccata, kąśliwe spiccato, wszystko to selektywne i wykonane błyskotliwie. Artysta dwukrotnie bisował, a publiczność nagrodziła występ rzęsistymi oklaskami, a nawet owacją na stojąco. Gdy po recitalu opuszczałem salę Filharmonii Narodowej, w sercu miałem tylko jedno pragnienie: "Chętnie posłuchałbym, jak brzmi Stradivari w rękach Piotra Pławnera".
Klaudiusz Pobudzin

"Nasz Dziennik" 2006-01-29

Autor: mj